Zanim spowiednik zacznie oceniać, powinien dobrze zorientować się w sytuacji penitenta: społecznej, psychicznej, moralnej. Powinien być solidarny z penitentem. Dopiero potem może odwoływać się do zasad moralnych – mówi o. dr Piotr Jordan Śliwiński, przedstawiając naukę płynącą z praktyki św. Leopolda Mandicia. Dziś przypada wspomnienie liturgiczne tego charyzmatycznego spowiednika.
Jarosław Dudała: Podobno kapucyni pół żartem spierają się między sobą, który spośród ich współbraci był większym spowiednikiem: św. o. Pio czy św. Leopold Mandić…
O. dr Piotr Jordan Śliwiński OFMCap: Trzeba by spytać, co to znaczy: “większym”…
Wzrostem większy na pewno nie był Leopold Mandić, bo liczył zaledwie 135 cm… Ale nie o to przecież chodzi.
Nie przeliczymy tego też na liczbę wyspowiadanych penitentów czy gwałtownych nawróceń przy ich konfesjonałach. Każdy z nich reprezentuje inny model bycia spowiednikiem.
Jakie to modele?
O. Pio to był krewki Włoch z południa. Choć legendy o tym, że krzyczał w konfesjonale, są lekko przesadzone. Potrafił, co prawda, bardzo jasno – korzystając z daru przenikania sumień – powiedzieć penitentowi, że nie stoi w prawdzie i wobec tego nie może doświadczyć miłosierdzia. Potem jednak często żałował ostrych słów. Nakładał na siebie ostre pokuty za to, że stracił cierpliwość. Modlił się i pokutował w intencji tych penitentów. A oni potem wracali i przeżywali nieraz bardzo spektakularne nawrócenia.
Leopold był człowiekiem o psychice melancholika, uczuciowego, kruchego. Był przy tym bardzo niski, miał wadę wymowy, utykał na jedną nogę. I myślę, że ta fizyczna kruchość pomagała mu pochylać się nad kruchością moralną i duchową jego penitentów. Potrafił być bardzo życzliwym i współczującym dla ludzi, których spotykał.
To ich różniło. A co mieli wspólne?
Doświadczenie Chrystusa. U o. Pio było ono przeżyte w dramatyczny sposób, ze stygmatyzacją i innymi darami mistycznymi. U o. Leopolda też, ale trochę inaczej – poprzez charyzmat trwałej, prostej, ale do bólu mocnej wierności. Bywało, że spowiadał po 12 godzin dziennie! Może osobom, które nie są spowiednikami, to doświadczenie nie wydaje się tak trudne. Mówimy jednak o wielogodzinnym wysłuchiwaniu grzechów z pokorą i jasną świadomością, że ma pomóc przychodzącemu człowiekowi poprzez wskazywanie na Jezusa. On – drobny, kruchy – wierzył, że przez niego działa potężny Bóg. Mówił: “gdy zakładam stułę, nie boje się nikogo”.
Czy można nauczyć się być genialnym spowiednikiem? Jeśli jest to charyzmat – czyli dar dany człowiekowi przez Boga – to nie można się tego nauczyć. Ale przecież czegoś jednak można się nauczyć, także w dziedzinie spowiednictwa.
Co można zrobić? To, co da się zrobić. To widać także u o. Leopolda. To olbrzymi wysiłek, by budować swoją formację. Choć tyle godzin spowiadał, był zatopiony w modlitwie, a w trakcie sjesty studiował św. Bonawenturę i św. Tomasza, bo wiedział, że musi się ciągle kształcić, formować.
Wszyscy kapłani studiują św. Tomasza z Akwinu, ale niewielu z nich ma dar czytania w ludzkich sercach.
Zgoda. Ale każdy z nich rozgrzesza in persona Christi, czyli działając w zjednoczeniu z Chrystusem. To jest najważniejsze.
Z pewnością. Ale choć każdy ważnie wyświęcony kapłan posiadający odpowiednią jurysdykcję ma władzę odpuszczania grzechów, to jednak ludzie szukają spowiedników takich, jak o. Leopold czy o. Pio.
To nie powinno dziwić. To tak jak z głoszeniem kazań czy homilii: wszyscy księża je głoszą, ale są tacy, których chcą słuchać tłumy. Ale to nie zmienia faktu, że Bóg działa przez każdego, nawet najprostszego spowiednika. I koniec. Kropka.
Im on będzie świętszy, bardziej otwarty na działanie Boże, tym być może będzie skuteczniejszy w tym sensie, że będzie potrafił wiele rzeczy wyjaśnić, więcej osób przyprowadzić do Boga. Dlatego wszystkie dokumenty papieskie skierowane do spowiedników mówią przede wszystkim o potrzebie ich świętości. Dobry spowiednik to ten, który najpierw sam się spowiada i nawraca. Bo wtedy ma pewność, że sam potrzebuje miłosierdzia Bożego i jest pokorny, gdy tym miłosierdziem szafuje w sakramencie pokuty.
Z drugiej strony, św. Teresa Wielka mówiła, że gdyby miała do wyboru spowiednika mądrego, ale niezbyt pobożnego oraz pobożnego, ale niezbyt mądrego, to wolałaby tego pierwszego…
Z pewnością każdy spowiednik musi się formować. Obok formacji wiary, dbałości o osobistą relację z Chrystusem, konieczna jest także wiedza. Stąd konieczność także permanentnej formacji intelektualnej spowiednika. Każda diecezja, każda prowincja zakonna organizuje formy takiego kształcenia spowiedników. Tę potrzebę, jak już wspomniałem, miał św. Leopold, skoro podejmował studium wielkich mistrzów teologii. Z tej potrzeby formacyjnej wyrosła także Szkoła dla Spowiedników, w której posługuję.
Może bycie wyjątkowym spowiednikiem ma coś wspólnego z gotowością do przyjęcia na siebie krzyży swych penitentów? O. Leopold tak czynił. Z drugiej strony, istnieje niebezpieczeństwo, że spowiednik za bardzo przejmie się swoją rolą, a przecież to nie od jego zasług zależy moc odpuszczania grzechów.
“Przejmie swoją rolą?” Boję się takiego języka. Nasuwają mi się tu różne dowcipy i sytuacje. Czy w ogóle może być spowiednik, który za bardzo przejmuje się swoją rolą?
Mówiłem o przejęciu się swoją rolą w kontekście gotowości o. Leopolda do przyjmowania na siebie cierpień swoich penitentów. Miałem na myśli to, że skoro tak wielki spowiednik to czynił, to jest to coś dobrego. Z drugiej strony, istnieje niebezpieczeństwo, że spowiednik zacznie uważać, że to od wielkości jego ofiary będzie zależała moc płynąca z sakramentu. Tymczasem ta moc płynie wyłącznie z Bożego miłosierdzia.
Tak! Świadomość, że jest szafarzem, że rozdaje się coś, co nie jest jego, umacnia się w spowiedniku poprzez to, że sam się spowiada i ma świadomość, że tego miłosierdzia potrzebuje. Z drugiej strony, żaden spowiednik nie “pozostawia” swego penitenta w momencie zakończenia celebracji sakramentu pojednania. On dalej modli się za swoich penitentów, nieraz także pokutuje w ich intencji. Święci spowiednicy, a wśród nich św. Leopold, podejmowali taką pokutę w bardzo radykalny sposób.
Nawrócenie to podstawa dla każdego z nas, także dla spowiednika. Ale skoro założył Ojciec w Krakowie Szkołę dla Spowiedników, to znaczy, że jest im potrzebne coś jeszcze.
Otwarcie na Boga nie wyklucza, a raczej mobilizuje do stałej formacji. Chodzi m.in. o znajomość nauczania Kościoła. Wiemy, że w niektórych sferach to nauczanie cały czas jest kształtowane. Weźmy na przykład kwestię moralnych ocen związanych ze szczepionkami na Covid-19. Trzeba orientować się w tej nauce, żeby móc merytorycznie poprawnie odpowiedzieć tym, którzy o to pytają.
Podobno zarzucano o. Leopoldowi, że był zbyt łagodnym spowiednikiem. Nie bardzo rozumiem, skąd wzięły się te zarzuty na forum publicznym. Bo przecież to, co mówi spowiednik, zasadniczo pozostaje pomiędzy nim a penitentem.
To znowu próba kontrastowania o. Leopolda z o. Pio, który potrafił krzyknąć czy wyrzucić penitenta z konfesjonału.
O. Leopold miał inny sposób działania. To było owinięte pokorą współczucie, współobecność, towarzyszenie penitentowi. Są świadectwa, mówiące, że o. Leopold potrafił płakać nad sytuacją jakiegoś penitenta. Jednego z nich widok płaczącego nad nim starego, chorego, maleńkiego kapucyna doprowadził do nawrócenia.
To jest nauka, którą św. Leopold Mandić pozostawia nam, kapłanom: że w sakramencie pokuty nie jest najważniejsze posiadanie tytułów naukowych czy daru obrazowego mówienia. Oczywiście dobrze jest, jeśli kapłan posiada wiedzę, potrafi sprawnie i obrazowo mówić. Ale najważniejsza jest osobista postawa zwrócenia się ku Bogu i wynikające z tego zwrócenie się ku człowiekowi – z pełną solidarnością i współczuciem – jako temu, który potrzebuje pomocy.
Podobno o. Leopold mówił, że w konfesjonale potrzebna jest “najpierw psychologia, dopiero potem aplikacja zasad”.
To cytat prawdziwy, ale trzeba go wyjaśniać, bo o. Leopold inaczej rozumiał psychologię niż my dzisiaj.
Lepiej jest powiedzieć, że o. Leopold podkreślał, iż spowiednik w konfesjonale, zanim zacznie oceniać, powinien dobrze zorientować się w sytuacji penitenta: społecznej, psychicznej, moralnej. Powinien być solidarny z penitentem. Dopiero potem może odwoływać się do zasad moralnych i – odwołując się do Ewangelii – pokazać mu wyjście z tej sytuacji. Taka postawa chroni przed nadmiernym dydaktyzmem, który często może być daleki od realiów życia, a także przed swoistym pryncypializmem, który zna normy moralne i aplikuje je do konkretnej sytuacji na zasadzie prostych sylogizmów. O. Leopold podkreślał potrzebę dostrzeżenia konkretnego penitenta i odpowiedzi na jego konkretną sytuację. Nie oznacza to jakiejś relatywizacji w przekazie nauczania moralnego. Ono nie ma być relatywizowane, ale podane tak, żeby penitent w konkretnym stanie swego życia religijnego i moralnego mógł je przyjąć, czyli mógł zrozumieć wymagania ewangeliczne.
To mi się kojarzy z ósmym rozdziałem “Amoris laetitia”, w którym papież Franciszek mówi o potrzebie rozeznawania sytuacji osób rozwiedzionych żyjących kolejnych związkach.
Jasne! To jest właśnie to. Zresztą, papież odwołuje się do o. Leopolda i do o. Pio. Dlatego polecił wprowadzić ich relikwie do bazyliki św. Piotra na początku Roku Miłosierdzia.
U papieża Franciszka w ogóle często pojawiają się metafory medyczno-szpitalne…
…Kościół jako szpital polowy…
Tak – Kościół, ale też konfesjonał. Widać tu przesunięcie akcentów: dawniej w metaforyce związanej z sakramentem pokuty pojawiał się raczej obraz sądu. Mówiono o trybunale – nawet jeśli był to trybunał miłosierdzia. Penitent był zarówno oskarżycielem, jak i winnym, a kapłan spełniał rolę quasi-sędziego. Nawet to, że siedział w konfesjonale w birecie, na podwyższeniu, upodabniało go do sędziego. U papieża konfesjonał to raczej łóżko szpitalne.
Takie rozumienie sakramentu jako przestrzeni duchowego i moralnego leczenia i uzdrawiania byłoby bliskie św. Leopoldowi. On chciał spotykać osoby do niego przychodzące, a nie wyłącznie załatwiać sprawy, z którymi przychodzili. Traktował przychodzących jak penitentów, a nie petentów, dlatego też nie przewartościowywał ważnych, choć nie niezbędnych form. Gdy pewnego razu jeden z penitentów usiadł na miejscu spowiednika w konfesjonale, o. Leopold pokornie uklęknął i w takiej pozycji go wyspowiadał.
Jakich spowiedników spotkał Ojciec w swoim życiu?
I przed zakonem, i po wstąpieniu do zakonu miałem szczęście spotykać wielkich spowiedników. Ich wpływ na moje życie był ogromny. A właściwie to Bóg przez nich na mnie działał. To było konkretne wskazywanie na moje nieprzyznawanie się do wad, które leżały u podstaw moich grzechów. To było też bardzo mocne umacnianie mojej nadziei. Z perspektywy życia i tego, kim teraz jestem, widzę w nich oblicze Boga pochylonego nade mną. I Jemu, Panu Miłosierdzia, za nich wszystkich dziękuję.
Za: www.gosc.pl