W rocznicę śmierci św. Maksymiliana warto przypomnieć sobie, nie tyle jego bogaty życiorys, co sposób życia: jakim był święty w oczach i wspomnieniach innych. Do jednego współwięźnia, powiedział: „Ja umrę za Ciebie” – i umarł, choć za innego więźnia. Maksymilian Kolbe zawsze pragnął swe życie oddać z miłości do Najsłodszego Serca Jezusowego przez Niepokalaną. „Chcę i pragnę być startym na proch dla sprawy Niepokalanej, dla sprawy Boga, i aby ten mój proch został rozrzucony przez wiatr i tak rozniósł się po całym świecie, aby ze mnie nic nie pozostało: jedynie wtedy doskonale dokona się we mnie oddanie się Niepokalanej”. Posłuchajmy kilku świadectw.
WSPOMNIENIE FRANCISZKA GAJOWNICZKA
Franciszek Gajowniczek zmarł 13 marca 1995 r. Pochowany został na cmentarzu franciszkańskim w Niepokalanowie. W 1983 r. zmarła jego pierwsza żona, Helena z Demidowiczów. W 1988 r. powtórnie się ożenił. Ostatnie dni swego życia spędził pod czułą opieką rodziny w Brzegu. Do końca był sprawny. Za życia wielokrotnie wyrażał wolę, że chce być pochowany w Niepokalanowie. Ojcowie franciszkanie uczynili zadość tej prośbie. Franciszek Gajowniczek spoczywa obok grobu księcia Jana Druckiego-Lubeckiego, który w 1927 r. podarował teren pod budowę franciszkańskiego klasztoru i wydawnictwa. Franciszek to więzień KL Auschwitz nr 5659, uratowany został przez Świętego.
Ja, Franciszek Gajowniczek, syn Jana i Marianny z Rozwów, urodzony dnia 15 listopada 1901 roku we wsi Strachomin, powiat Mińsk Mazowiecki, województwo warszawskie, Polska, sierżant Wojska Polskiego od roku 1939, żonaty, ojciec dwojga dzieci, zeznaję niniejszym pod przysięgą wobec świadków: Pana Franciszka Mazurkiewicza i Brata Ferdynanda Marii Kasza, co następuje:
Jako zawodowy wojskowy brałem czynny udział w wojnie w roku 1939. Dnia 28 września 1939 roku, w czasie kapitulacji twierdzy Modlin, zostałem wzięty do niewoli niemieckiej, w której przebywałem do dnia 17 października 1939 roku. Z obozu jeńców usiłowałem zbiec, lecz na granicy słowackiej zostałem w grudniu aresztowany i osadzony w więzieniu w Zakopanem. Dnia 8 września 1940 roku wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w którym przebywałem do dnia 25 października 1944 roku. W okresie żniw, w ostatnich dniach lipca 1941 roku, przy nadarzającej się sposobności, jeden z więźniów oświęcimskich z mojego bloku zbiegł. Jako represja za to, na wieczornym apelu nastąpiło dziesiątkowanie więźniów mojego bloku. Dziesięciu więźniów z mojego bloku wyznaczono na śmierć. Dowódca obozu Fritzsch w towarzystwie Rapportfuhrera Palitzscha dokonał selekcji (wyboru).
Nieszczęśliwy los padł również na mnie. Ze słowami: „Ach, jak żal mi żony i dzieci, które osierocam” – udałem się na koniec bloku. Miałem iść do celi śmierci głodowej.
Te słowa usłyszał O. Maksymilian Kolbe, franciszkanin z Niepokalanowa. Wyszedł z szeregów, zbliżył się do Lagerfuhrera Fritzscha i usiłował ucałować jego rękę. Fritzsch zapytał tłumacza: Was wunscht dieses polnische Schwein? O. Maksymilian Kolbe, wskazując ręką na mnie, wyraził swoją chęć pójścia za mnie na śmierć. Lagerfuhrer Fritzsch ruchem ręki i słowem herauskazał mi wystąpić z szeregu skazańców, a moje miejsce zajął O. Maksymilian Kolbe. Za chwilę odprowadzono ich do celi śmierci, a nam kazano rozejść się na bloki.
W tej chwili trudno mi było uświadomić sobie ogrom wrażenia, jaki ogarnął mnie; ja, skazaniec mam żyć dalej, a ktoś chętnie i dobrowolnie ofiaruje swoje życie za mnie. Czy to sen, czy rzeczywistość?… Wśród kolegów wspólnej niedoli oświęcimskiej dał się słyszeć jeden głos podziwu heroicznego poświęcenia życia tego kapłana za mnie.
Wychowany jestem w atmosferze religii katolickiej, wiarę swoją w najcięższych momentach zachowałem, religia była dla mnie wówczas jedyną dźwignią i nadzieją. Ofiara O. Maksymiliana Kolbego spotęgowała jeszcze moją religijność i przywiązanie do Kościoła katolickiego, który rodzi takich bohaterów. Jedyną wdzięcznością, jaką mogę się odpłacać memu wybawicielowi, jest codzienna modlitwa, którą zanoszę wspólnie z moją żoną.
WSPOMNIENIE ZYGMUNTA GORSONA
Polski Żyd, który poznał dobrze św. Maksymiliana, kiedy był w Auschwitz. Zygmunt Gorson, były pracownik jednego z programów telewizyjnych w Wilmington, wspomina:
Pochodziłem z dobrego domu, gdzie miłość była słowem-kluczem. Moi rodzice byli dobrze sytuowani i wykształceni. Moje trzy siostry, bardzo ładne, moja mama, która była adwokatem, doktorantem uniwersytetu w Paryżu, mój ojciec i moi dziadkowie, wszyscy zmarli: jedynie ja przeżyłem. Być dzieckiem wychowanym w tak cudownym środowisku i znaleźć się potem niespodziewanie zupełnie sam, w wieku trzynastu lat, w piekle Auschwitz, posiada taki efekt, że inni mogą to zrozumieć z wielkim trudem. Wielu z nas, chłopców, straciło nadzieję, szczególnie wówczas, kiedy naziści pokazywali nam zdjęcia tego, co według nich było bombardowaniem Nowego Jorku. Bez nadziei nie było możliwym przeżyć i dlatego wielu chłopców w moim wieku rzucało się na druty wysokiego napięcia. Ja szukałem zawsze kogoś, kto miałby jakiś związek z moimi zamordowanymi rodzicami, jakiegoś przyjaciela mojego ojca, jakiegoś sąsiada lub kogokolwiek w całym tym tłumie ludzkim, który by ich znał. To dlatego, bym nie czuł się samotnym.
To było wtedy, kiedy błąkałem się – szukając kogokolwiek, z kim mógłbym podzielić się wspomnieniami – jak Kolbe mnie spotkał i rozmawiał ze mną. Był dla mnie jak anioł, i jak matka bierze swe pisklęta pod skrzydła, tak on mnie wziął w ramiona. Ocierał zawsze moje łzy. Od tego momentu wierzę o wiele bardziej w Boga, ponieważ od czasu, kiedy zmarli moi rodzice, pytałem siebie nieustannie: „Gdzie jest Bóg?” I straciłem wiarę. Kolbe mi ją przywrócił! On wiedział, że byłem żydem, lecz to nie stanowiło różnicy. Jego serce nie czyniło rozróżnienia między osobami i nie miało dla niego znaczenia to, czy są żydami, katolikami lub z jeszcze innych religii: on kochał wszystkich i dawał miłość, nic innego jak miłość. Na przykład rozdawał tak dużą część swoich znikomych porcji, że dla mnie było cudem to, iż pozostawał przy życiu. Teraz jest łatwo być uprzejmym, dobroczynnym, pokornym, dopóki panuje pokój i jest dostatek. Mogę jednak powiedzieć, że być takim jak o. Kolbe, w tym czasie i w tym miejscu, to przekracza wszystko, co słowa mogą wyrazić.
Jestem żydem od pokoleń, ponieważ jestem synem matki żydówki, jestem wyznania mojżeszowego i jestem dumny z tego. Mimo to, że pokochałem bardzo mocno Maksymiliana Kolbego, kiedy byłem w Auschwitz, gdzie on okazał się moim przyjacielem, to kocham go także teraz i będę go kochał, aż do ostatniego momentu mojego życia.
WSPOMNIENIE BRUNO BORGOWCA
Więzień Polak, Bruno Borgowiec, w Auschwitz numer 1192, był zatrudniony w administracji obozu, ale w tamtym czasie został też przydzielony do opróżniania wiadra i wynoszenia zmarłych z celi numer 18. Wchodził tam każdego dnia. Zostawił on zeznanie, że ile razy otworzył drzwi, zastawał więźniów na modlitwie. I że cały czas dochodziły z celi śpiewy pieśni nabożnych, słychać było odmawianie litanii i różańca, które to prowadził jeden głos, ojca Maksymiliana, a inne głosy mu odpowiadały. Wspomina on:
Można powiedzieć, że obecność Ojca Maksymiliana w bunkrze była potrzebna dla innych. Wpadali w szał na myśl, że nie mogą już wrócić do swoich rodzin, do swoich domów, i krzyczeli oraz przeklinali z rozpaczy. Ojciec Kolbe miał ten dar, że umiał pocieszyć ludzi. Współwięźniowie narzekali i w rozpaczy krzyczeli i nawet przeklinali. Po słowach Ojca Maksymiliana Kolbego jednak uspokoili się i pogodzili ze swoim strasznym losem.
Śp. Ojciec Maksymilian Kolbe trzymał się dzielnie, nie prosił i nie narzekał, dodawał otuchy innym, wmawiał współwięźniom, że uciekinier się jeszcze odnajdzie i zostaną wypuszczeni. Ojciec Kolbe nigdy nie narzekał. Głośno się modlił, tak że i jego współtowarzysze mogli go słyszeć i razem z Nim się modlić.
Z celi, w której znajdowali się ci biedacy, słyszano codziennie głośne odprawianie modlitw, różańca św. i śpiewy, do których przyłączali się też więźniowie z sąsiednich cel. Gorące modlitwy nieszczęśliwych i pieśni do Matki Najświętszej rozlegały się po wszystkich gankach bunkra. Miałem wrażenie, że jestem w kościele…
Przy każdej inspekcji widziano Ojca Maksymiliana Kolbego, gdy już prawie wszyscy inni leżeli na posadzce, jak stojąc lub klęcząc w środku z pogodnym wzrokiem wpatrywał się w przybyszów. Wzrok Ojca Kolbego był zawsze dziwnie przenikliwy. Esesmani nie mogli go znieść i krzyczeli: Schau auf die Erde, nicht auf uns! („Patrz na ziemię, nie na nas!”).
Tak upłynęły 2 tygodnie. W tym czasie zmarli jeden po drugim, aż po trzech tygodniach pozostało tylko jeszcze czterech, wśród nich także Ojciec Maksymilian Kolbe. Wydawało się to władzy za długo, cela była potrzebna dla nowych ofiar, toteż pewnego dnia przyprowadzili kierownika izby chorych, Niemca, przestępcę kryminalnego nazwiskiem Bock, który każdemu po kolei dawał zastrzyki kwasu karbolowego w żyły lewej ręki.
Ojciec Maksymilian Kolbe z modlitwą na ustach podał sam ramię katu. Nie mogąc się przyglądać i pod pretekstem, że mam pracę w kancelarii, wyszedłem z tego miejsca. Zaraz po wyjściu esesmanów i kata powróciłem do celi.
Ciała innych więźniów zastałem leżące na posadzce, zbrudzone i o zrozpaczonych rysach. Ojciec Kolbe siedział na posadzce oparty o ścianę i miał otwarte oczy, z pochyloną w bok głową. Jego ciało było czyściutkie i promieniowało. Jego twarz oblana była blaskiem pogody. Każdego zafascynowałaby ta pozycja i każdy sądziłby, że to jakiś święty.
WSPOMNIENIE FRANCISZKA MLECZKO
Franciszek Mleczko z Webster – USA, więzień nr 7481 – złożył następujące świadectwo:
Byłem pogrążony w pesymizmie; pewnej niedzieli zostałem na krótko przebudzony z melancholii przez grupę nowych więźniów, których los pobudził mnie do zaofiarowania im paru słów nadziei, zachęty i patriotyzmu.
Odnotowałem jednego więźnia nieco starszego, z okularami, który słuchał, trzymając się w pewnym dystansie, ale nie rozpoznałem go jeszcze jako Ojca Kolbego; potem on zbliżył się do mnie i powiedział głosem wyraźnym i łagodnym: „Ja umrę za ciebie”.
opr. Teresa Michałek