„Inny Kościół” – polscy misjonarze o swojej pracy

O Kościele, w którym świeccy są aktywną i odpowiedzialną częścią wspólnoty, o tym, jak misje uczą dialogu z każdym człowiekiem, o lęku spowodowanym epidemią Covid-19, o tym, jak wspaniała może być uczta z chleba i margaryny, o wspieraniu lokalnej przedsiębiorczości oraz o tym, jakim problemem dla niedawno nawróconych chrześcijan mogą być wciąż ich dawne wierzenia i rytuały – opowiadają polscy misjonarze pracujący już od wielu lat w Afryce i w Ameryce Południowej. Jak podkreślają, jeśli ktoś jedzie na misje to już zawsze będzie miał dwa serca – jedno dla swojego kraju a drugie dla kraju, w którym służy. Zwracają też uwagę na to, ile misje dają im samym.

– W Peru pracuję od sześciu lat. Jestem proboszczem w Limie – opowiada o. Zbigniew Świerczek, franciszkanin konwentualny. Znalazł się tam – jak podkreśla – dzięki męczennikom z Pariacoto.

Wcześniej 20 lat pracował w Boliwii i rok w Argentynie. W 2007 r. wrócił do kraju i został sekretarzem misyjnym Prowincji Krakowskiej Franciszkanów Konwentualnych. Beatyfikacja męczenników z Pariacoto, o. Zbigniewa Strzałkowskiego i o. Michała Tomaszka, zamordowanych w Peru przez terrorystów z organizacji Świetlisty Szlak miała miejsce w 2015 r. Rok później o. Świerczek był już w tym kraju. – Słyszałem, że ta misja cierpi na braki personalne. Zbyszek był z mojego nowicjatu, Michał – z roku następnego. Odczytałem, że to jest znak, że trzeba iść kontynuować ich pracę. Dlatego zdecydowałem się znowu wyjechać, choć wszyscy się dziwili – wyjaśnia.

Jak się jednak okazało, w samym Pariacoto o. Świerczek spędził niewiele czasu. Objął za to parafię w Limie, która zresztą również związana jest z franciszkańskimi męczennikami. – Jeździli do Limy załatwiać różne sprawy, byli tam na zastępstwie, gdy misjonarz z Limy pojechał na wakacje do Polski. Ludzie ich pamiętają, wspominają. Na rocznicę ich śmierci zawsze wyjeżdża autobus z pielgrzymami z Limy do Pariacoto – relacjonuje proboszcz.

Jak podkreśla – parafia jest piękna. Założona została w 1990 r. jako wsparcie dla misji w Pariacoto; wcześniej była częścią innej parafii franciszkańskiej. Według spisu sprzed 10 lat – liczy ok. 35 tys. mieszkańców. Teraz jest ich na pewno więcej. W tej chwili w parafii pracuje trzech kapłanów – dwóch z Polski, w tym o. Świerczek i jeden ksiądz Peruwiańczyk.

– Mamy bardzo dużo ludzi świeckich, miejscowych, którzy są bardzo zaangażowani w to, co dzieje się w parafii – opowiada misjonarz. – Mogłem to zobaczyć i odczuć, gdy postanowiłem zorganizować w kościele formalne rozesłanie wszystkich odpowiedzialnych za różne wymiary życia naszej wspólnoty. W jedną niedzielę zebrali się wszyscy odpowiedzialni za katechezę młodych – przygotowanie do pierwszej Komunii Świętej, bierzmowania, animatorzy grup dziecięcych i młodzieżowych. Okazało się, że to 30 osób! W kolejną niedzielę przyszło kolejne 30 osób – animatorów grup dla dorosłych – dla narzeczonych, dla rodziców dzieci mających przyjąć chrzest, dla rodziców chrzestnych, dla dorosłych katechumenów i dla dorosłych należących do wspólnot. Tyle osób pracujących za darmo, z takim oddaniem i poświęceniem! W Polsce nie znam takiej parafii – zaznacza.

Ogromnym problemem w Peru okazała się pandemia – w kraju tym odnotowano największą umieralność w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. Jak relacjonuje o. Świerczek – 200 tys. osób zmarło na Covid. – Lęk jest nadal. Choć nie ma już obowiązku noszenia na ulicy maseczek, 80 proc. ludzi nadal w nich chodzi. Starsi ludzie nadal boją się wyjść. Gdy wychodzą to w maskach, kombinezonach, przyłbicach – opowiada. – Szpitale były bardzo źle przygotowane, brakowało tlenu – stwierdza dodając, że w obliczu dramatycznej sytuacji bardzo zaangażował się Kościół, m.in. przeznaczając środki na dostarczanie tlenu.

– Jestem na misjach już 37 lat. Wyruszyłem w 1985 r., po 7 latach kapłaństwa spędzonych w Polsce – opowiada z kolei o. Krzysztof Kurkiewicz, franciszkanin konwentualny, który posługuje w Ekwadorze. 10 pierwszych lat przepracował w Brazylii. Było to, jak podkreśla, ważne doświadczenie, związane z odkrywaniem wielu nieznanych problemów i odkrywaniem nowego spojrzenia na Kościół.

– Myśmy wtedy byli nauczeni przede wszystkim walki z komunizmem. A tymczasem okazało się, że tam nie ma komunizmu! Co robić? Trzeba było się uczyć od nowa apologetyki i dialogu z każdym człowiekiem – mówi o. Kurkiewicz. Jak podkreśla, już wtedy w latach 80-tych spotkał się w Brazylii z problemami, o których nie bardzo mówiło się wtedy w Polsce – problemem homoseksualizmu, AIDS, narkotyków; również z problemem pedofilii, choć nie na gruncie kościelnym.

– To wszystko nauczyło mnie otwartości i życia w prawdzie. Tam się nie owijało w bawełnę. Świeccy, tacy, którzy troszczyli się o Kościół, umieli powiedzieć słowo krytyczne wobec księdza i wobec biskupa – zaznacza. Jego zdaniem szczególna aktywność świeckich w Kościele w Ameryce Południowej wynika po pierwsze z braku wystarczającej liczby kapłanów, po drugie – z faktu, że Kościół musi być dynamiczny, żywy, z uwagi na swoistą „konkurencję” ze strony rozmaitych wspólnot protestanckich, zielonoświątkowych itp. – Nie możemy po prostu ograniczać się do posługi sakramentalnej – mówi franciszkanin.

Po 10 latach w Brazylii o. Kurkiewicz trafił do Ekwadoru, z kilkuletnią przerwą na pobyt we Włoszech, w Asyżu. – W Ekwadorze przeszedłem już wszystkie nasze franciszkańskie placówki – mówi misjonarz.

– W Santo Domingo de Los Tsáchilas trafiłem do dzielnicy marginesu społecznego, gdzie działało 14 grup przestępczych. Tam wybudowałem kościół i klasztor. Po 10 latach pojechałem do Tulcán, na wys. 3 tys. m n.p.m. , na granicy z Kolumbią. Tam mieliśmy tylko kościół do „obsługi”, gdzie udzielaliśmy sakramentów. Nie było parafii, były za to problemy migracyjne i problemy z przemytem – opowiada ks. Kurkiewicz, który z Tulcán trafił do Shushufindi, do amazońskiego buszu. – To region wydobycia ropy naftowej w Ekwadorze. Gorąco, duszno, deszcz każdego dnia, darmowa sauna – wspomina. W tym regionie 40 tys. mieszkańców, w większości katolików korzystało z 52 kaplic, obsługiwanych przez 3 księży. – Każdy z nas miał „swoje” kaplice. Ja miałem tylko 15, gdyż jeszcze oprócz tego byłem odpowiedzialny za katechezę. Zajmowałem się formacją katechetów. Raz na miesiąc jechałem też do wspólnoty zgromadzonej wokół jednej kaplicy, gdzie odprawiałem Eucharystię, spowiadałem i spotykałem się z ludźmi. Niezależnie od tego trzeba było służyć pomocą w sytuacjach różnych świąt, ślubów, pogrzebów itp. – mówi franciszkanin.

Obecnie o. Kurkiewicz jest w Quito, stolicy kraju, gdzie franciszkanie mają 2 domy, w tym jeden formacyjny i prowadza małą 3 tysięczną parafię. Oprócz tego o. Kurkiewicz jest też asystentem duchowym świeckiego zakonu franciszkańskiego w Ekwadorze.

– Problemem jest to, że jest nas niewielu i jesteśmy coraz starsi. Mamy 3 tamtejszych kapłanów, 4 kleryków po ślubach, 1 postulanta, 3 nowicjuszy. Oni wszyscy potrzebują jeszcze formacji – zaznacza. Jak dodaje, wielką trudnością dla Kościoła i wiernych w Ekwadorze była tez epidemia Covid – 19. Wielu ludzi zmarło, niektórzy do tej pory boją się wychodzić. Inni chcieliby wyjść ale rodzina im nie pozwala. – Czasem muszą kombinować i wymykać się z domu, żeby pójść na Mszę do kościoła – opowiada franciszkanin.

S. Dominika Kazimierczuk, felicjanka, w zeszłym roku obchodziła jubileusz 50 – lecia życia zakonnego. Jako misjonarka związana jest z Kenią. Po raz pierwszy wyjechała tam w 1983 r. – na 5 lat. Potem wróciła i przez 17 lat przebywała w Europie – w Polsce i we Włoszech. – Pamiętam, że jeden misjonarz mi powiedział: „gdy ktoś raz pojedzie do Kenii, to już zawsze będzie chciał tam wrócić. Już zawsze będzie miał dwa serca – jedno dla swojego kraju a drugie dla kraju Kenii”. Tak jest też w moim przypadku – mówi felicjanka.

Do Kenii pojechała w 2010 r. Spędziła tam 9 lat. Teraz, po kolejnych latach przerwy znów została tam posłana. Gdzie będzie pracować? Tego jeszcze nie wie.

Podczas poprzednich pobytów s. Kazimierczuk pracowała m.in. w okręgu Mathira, w szkole, w parafii prowadzonej przez Ojców Misjonarzy Matki Bożej Pocieszenia (konsolatów) – Uczyłam przez jakiś czas historii ale nie było mi z tym dobrze. Mówiłam o bolesnej historii prześladowań mieszkańców Kenii przez białych, sama będąc białą a jednocześnie czując, że my Polacy nie mamy z tą historia wiele wspólnego. Potem uczyłam religii i przedmiotów ścisłych – to bardziej mi odpowiadało – wspomina. Dzieci w szkole mogły do niej przychodzić, zwierzać się ze swoich kłopotów. Prowadziła też grupę młodzieży przygotowującą się do chrztu. Z okazji przyjęcia tego sakramentu wyprawiono wielką ucztę: udało się zdobyć chleb z margaryną i kilka cukierków. – To było prawdziwe święto – opowiada misjonarka. Relacje były bliskie. Jak wspomina, jeden z chłopców, gdy wyjeżdżała przyniósł nawet kurczaka na pożegnanie.

Inny z kolei bardzo chciał zostać zakonnikiem i wstąpić do konsolatów. – Przychodził do mnie , rozmawialiśmy godzinami, tłumaczyłam mu, że musi się uczyć – mówi s. Kazimierczuk. – Pan Bóg pozwolił – faktycznie został on później konsolatą i wyjechał na misje do Ameryki Południowej. Niestety zmarł zaledwie 5 lat po święceniach. Jechał samochodem w którym coś się zepsuło, stanął przy drodze usiłując kogoś zatrzymać a ponieważ było ciemno potrącił go przejeżdżający kolejny pojazd. Miał niewiele ponad 30 lat – wspomina kapłana wychowanego na misji.

Felicjanka pracowała też w Embu, na północ od Nairobi. Pomagała tam jako tłumaczka w sekretariacie i organizowała projekt wspierania miejscowych dzieci poprzez tzw. adopcję. Jak wyjaśnia, była to inicjatywa katechetów ze Szczecina i środowiska z nimi związanego, które zdecydowało się regularnie wspierać poszczególne dzieci z misji prowadzonej przez siostry. – Wybierałam te dzieci, zbierałam informacje na ich temat, koordynowałam korespondencję – relacjonuje s. Kazimierczuk. Najchętniej wróciłaby do tych właśnie zadań.

S. Fabiana Leitgeber, pallotynka, jest już na misjach od 25 lat. Pracuje w Kamerunie. Jeden rok spędziła w Rwandzie. Współpracuje z bp. Janem Ozgą. Jest odpowiedzialna za przedszkole, do którego uczęszcza ok. 200 dzieci. Prowadzi tam projekt Adopcja Serca, dzięki któremu konkretne dzieci mogą uzyskać finansowe wsparcie ze strony opiekunów. Adopcją objęte są nie tylko dzieci z przedszkola ale również ponad 600 innych dzieci, które dzięki temu chodzą do szkół, do liceum a nawet studiują.

W ramach działalności diecezjalnej Caritas s. Leitgeber ma pod opieką również ok. 700 rodzin, którym pomaga prowadząc różne projekty społeczne oraz ewangelizacyjne. Jak wyjaśnia, rodziny podzielone są na kilkadziesiąt grup, które mają swoich odpowiedzialnych. Spotkania z tymi odpowiedzialnymi (ok. 40- 50 osób) odbywają się raz w miesiącu. To oni przekazują pozostałym zasłyszane treści. Oprócz tego odbywają się również spotkania wszystkich osób należących do grup – nie częściej jednak niż raz, dwa razy do roku.

S. Leitgeber poprzez Caritas prowadzi dystrybucję wody pitnej. Rozwija też przedsiębiorczość, m.in. poprzez rozpoczęty niedawno projekt związany z przerabianiem arachidów na masło arachidowe. To projekt skierowany do kobiet. – Dostają 1 worek arachidowy, który sieją i z którego zbierają potem od 5 do nawet 10 worków. Jeden worek musza oddać, resztę zatrzymują dla siebie. Zbiory są 2 razy do roku. Okazuje się, że arachidów jest na tyle dużo, że powstają nadwyżki. My te nadwyżki skupujemy i przerabiamy na masło arachidowe – opowiada siostra. – Projekt dopiero startuje, rozpoczęliśmy go 2 lata temu. W pierwszym roku koncentrowaliśmy się na tym, by dotrzeć do klientów i więcej rozdawaliśmy niż sprzedawaliśmy. W tym roku jednak mamy już sporo konkretnych zamówień, również z większych miast, ze stolicy – Jaunde, tak więc jest szansa, że wyjdziemy na prostą i to się rozwinie – dodaje. Jak podkreśla, dzięki projektowi kobiety w nim uczestniczące podniosły standard życia swój i swoich rodzin, mają wyposażone kuchnie, mogą posłać dzieci do szkoły i leczyć je za swoje pieniądze.

– Przez te społeczne projekty chcemy też ewangelizować – mówi s. Leitgeber. Jak podkreśla, potrzeba jest nowych metod i docierania do osób, które nie zawsze przyjdą do kościoła.

Misjonarka zwraca uwagę, że Afrykanie bardzo starają się kopiować europejski styl życia. Wzorce, które docierają do nich poprzez telewizję i internet są często negatywne. Nakładają się też na pewne cechy właściwe tradycyjnej kulturze afrykańskiej.

Jak wyjaśnia bardzo dużo młodych ludzi żyje w wolnych związkach, nie pobierają się szybko, jest też bardzo wiele nieślubnych dzieci, które nie są wychowywane przez rodziców. Wydanie na świat potomka to w kulturze afrykańskiej zaszczyt i radość, świadectwo tego, że jest się w pełni wartościowym człowiekiem. Dziewczęta szybko zachodzą w ciążę, dziecko jednak, zwłaszcza gdy pojawi się następny partner, oddawane jest do babci, do szkoły lub do dalszej rodziny, która zresztą w tamtejszej kulturze ma na nie decydujący wpływ. Maluch nie przynależy do rodziców, tylko jest w pewnym sensie własnością klanu.

S. Leitgeber zwraca uwagę, że wiele dzieci wychowywanych w takich warunkach nie doświadcza wystarczająco miłości i troski, co powoduje, że powielają następnie negatywne wzorce, z którymi same się zetknęły.

Problem sieroctwa i samotności dzieci związany jest również z epidemią AIDS, która silnie naznaczyła społeczność Kamerunu.

Największa trudność z perspektywy pracy misyjnej wiąże się zdaniem s. Leitgeber z barierą komunikacyjną, z barierą jeśli chodzi o wzajemne zrozumienie. – Śmieszy mnie, gdy ktoś przyjeżdża tu na dwa tygodnie i pisze książkę o Afryce. Ja po 24 latach bycia tu, mogę powiedzieć, że coraz mniej rozumiem Kameruńczyków, albo raczej – coraz bardziej uświadamiam sobie, jak bardzo wiele nie wiem. Zaczynam powoli odkrywać rzeczy, o których oni nam białym nie powiedzą. Nie chcą, żebyśmy mieli do tego dostęp, boją się niezrozumienia, wyśmiania – mówi pallotynka. – O życzliwość i zaufanie wydaje się, że jest łatwo ale na głębszym poziomie często okazuje się, że jest między nami przepaść. Czasem Afrykanie mówią nam tylko to, co wiedzą, że chcielibyśmy usłyszeć – dodaje.

Rzeczywistością, do której biali mają niewielki dostęp jest np. rzeczywistość magii, czarów, głębokich wierzeń. – To ich otacza i jest dla nich przerażające. Mówią, że na nas białych to nie działa, bo jesteśmy zbyt mocni, zbyt mocno wierzymy w coś innego. Oni żyją w ustawicznym lęku, że ktoś im zaszkodzi, zaczaruje, sprowadzi nieszczęście. Chodzą do czarowników. Z ich usług korzystają nawet – oficjalnie lub nieoficjalnie – niektórzy miejscowi księża czy siostry zakonne – mówi misjonarka. Dla części księży Afrykańczyków ważne jest też posiadanie dzieci, co wynika ze wspomnianego niezwykle silnego przekonania, że pełnowartościowym człowiekiem, mężczyzną jest tylko ten, kto zostawi po sobie potomka.

Problemem jest liczna obecność sekt, które często kupują nowych członków pieniędzmi. – Wiele osób za tym idzie, zwłaszcza, gdy ich wiara, nie jest jeszcze bardzo ugruntowana – mówi s. Leitgeber.

Jak podkreśla, w pracy misjonarza ogromnie ważne jest to, by nie oceniać, nie krytykować, nie starać się przerabiać na swoją modłę. – Czasem przyjeżdżają młodzi misjonarze i myślą, że Afrykańczyków trzeba nauczyć wiary „po polsku”. Tymczasem oni są inni. Inaczej przeżywają, inaczej się modlą. To nie znaczy, że gorzej – zaznacza.

– My mamy tam być dla nich. Jeśli jesteśmy przyjezdni, to znaczy, że nie powinniśmy na siłę narzucać swojej kultury, swojej polskości. Odwrotnie, to my mamy się dostosowywać do nich jako do gospodarzy. Nie zawsze to będzie możliwe, nie zawsze damy radę, ale trzeba przynajmniej próbować. A jeśli chcemy ich przyprowadzić do Pana Boga, to trzeba ich przynajmniej troszkę poznać, poznać to, z czym się borykają – biedę, uwarunkowania rodzinne, lęk przed czarami – podkreśla. Jeśli przynajmniej trochę w to nie wejdziemy, pozostaniemy światami równoległymi – dodaje.

Jak podkreśla, tego wzajemnego poznawania i budowania zaufania można się uczyć po trochu. To przychodzi, choć to praca na wiele lat.

– Nie tylko my dajemy misjom siebie. Oczywiście jedziemy, żeby pomóc duchowo i materialnie, budując kościoły, szkoły, przedszkola, ośrodki zdrowia. Misjonarz jedzie, by zadbać o całego człowieka – o ducha, o intelekt i o zdrowie ludzi na misji. Ale przede wszystkim jedzie, by uświęcić siebie. Bardzo ważne jest, by ewangelizując innych siebie nie zatracić – mówi o. dr Kazimierz Szymczycha SVD, przez wiele lat misjonarz w Kongo, obecnie Sekretarz Komisji KEP ds. Misji i delegat ds. Misjonarzy. – Misja uczy nas pokory. Jedziemy, żeby spotkać człowieka, z którym nas prawie wszystko dzieli. Uczymy się go z pokorą przyjąć – jego inny wygląd, kulturę, mentalność. Łączy nas człowieczeństwo. To jest coś dla mnie najpiękniejszego: jesteśmy wszyscy ludźmi – dodaje.

Maria Czerska / Warszawa
KAI

Wpisy powiązane

Kokotek: prawie 100 uczestników Zakonnego Forum Duszpasterstwa Młodzieży

Na Jasnej Górze odbywają się rekolekcje dla biskupów

125 lat obecności naśladowców św. Franciszka w Jaśle