Jezus powiedział swoim uczniom: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody […]. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem”. Ten ostatni nakaz Chrystusa, zwany nakazem misyjnym, można by też nazwać nakazem medialnym. Kościół ze swej natury jest medialny. Ma bowiem przesłanie, nowinę, wiadomość do przekazania wszystkim ludziom w każdym pokoleniu. Nic zatem dziwnego, że Kościół nie tylko interesował się różnymi środkami społecznego przekazu, by używać ich w swej misji, ale niekiedy sam je twórczo rozwijał, poczynając od druku, a na internecie skończywszy.
Własne, czy zaprzyjaźnione?
Pamiętam, jak to ok. 15 lat temu, kiedy byłem prowincjałem jezuitów, jedną z Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich w Polsce poświęciliśmy mediom. Główny problem, jaki wówczas postawiliśmy, był następujący: Czy należy koncentrować się na zakładaniu własnych mediach, tj. będących własnością podmiotów kościelnych, czy też lepiej jest współpracować, na różnych zasadach, z mediami publicznymi i prywatnymi niekościelnymi. Zaprosiliśmy wówczas dwóch prelegentów: o. Andrzeja Majewskiego SJ, który był wtedy szefem Redakcji Katolickiej w TVP, oraz o. Tadeusza Rydzyka CSRR. Prelegenci mieli w założeniu bronić przeciwstawnych tez, ale nie do końca to wyszło.
Oczywiście pytanie: Własne media, czy obecność w innych mediach?, nie jest kwestią: albo – albo. Wszak posiadanie własnego ośrodka medialnego pozwala na rozwijanie współpracy z innymi ośrodkami. I nie tylko jakiś ksiądz redaktor może być zapraszany do mediów świeckich, ale redaktorzy z mediów świeckich mogą być zapraszani do mediów kościelnych. Tym niemniej pytanie, czy kłaść nacisk na własne media, czy obecność w mediach w ogóle, pozostaje zasadne przy rozeznawaniu różnych konkretnych możliwości ewangelizowania i duszpasterzowania poprzez media. Skupianie się tylko na własnych, czyli kościelnych mediach, niesie w sobie ryzyko tworzenia jakiegoś medialnego getta, a z kolei nastawienie się tylko na obecność w innych mediach może prowadzić do stopniowej utraty głosu, który byłby rzeczywiście z wnętrza Ewangelii i Tradycji Kościoła, czyli do dryfowania z nurtem obowiązujących w świecie ideologii i mód.
Trzeba tutaj zauważyć różnicę między współpracą środowisk kościelnych z mediami prywatnymi i z mediami publicznymi. W tym pierwszym przypadku taka współpraca opiera się zasadniczo na towarzyskich, przyjacielskich relacjach, w drugim zaś na rozumieniu misji mediów publicznym w takim kraju, jak Polska. Przypomnijmy, że trzeci z 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w 1980 roku brzmiał: „Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku, publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań”. Owocem tego postulatu są m.in. Redakcje Programów Katolickich w Polskim Radiu i TVP.
Wśród mediów niekościelnych można by wyróżnić, po pierwsze, media w sposób deklarowany lub skryty wrogie Kościołowi, po drugie, media w jakimś sensie neutralne, i po trzecie, media wyraźnie przyjazne katolicyzmowi lub wręcz deklarujące kierowanie się katolicyzmem. Problem polega na tym, że są media, które jedni uważają za wrogie Kościołowi. Drudzy mają o tych mediach zupełnie inną opinię, są ich regularnymi odbiorcami, a nawet chętnie z nimi współpracują. Zresztą wszystkie środki społecznego przekazu, z wyjątkiem tych zadeklarowanych katofobicznie, jak swego czasu np. „Nie” oraz „Fakty i mity” starają się mieć „swoich” duchownych, którzy zasadniczo popierają linię danego ośrodka. Czasem jednak mogą z jakichś powodów zaprosić „nie swojego”. Powstaje pytanie, czy i gdzie stawiać granice, to znaczy w jakich przypadkach np. ksiądz powinien odrzucić zaproszenie…
W każdym razie cieszy, że w Polsce nie brakuje prywatnych mediów, które zapraszają przy rożnych okazjach księży lub zaangażowanych wiernych świeckich do udziału w programach. Jednak po doświadczeniach ostatnich 30 lat nie ma chyba wątpliwości, że Kościół powinien mieć swoje, czyli kościelne media. Tyle że te 30 lat pokazało na strukturalne, a przede wszystkim mentalne ograniczenia, które nie pozwoliły na przykład na stworzenie mocnych ogólnopolskich kościelnych mediów. Pamiętamy różne, czasem dość dziwaczne, przedsięwzięcia, jak próba odnowienia Słowa Powszechnego w postaci „Słowa – Dziennik Katolicki”. Zastanawia skomplikowana historia sieci Radia Plus. Z jednej strony może cieszyć wielość kościelnych inicjatyw lokalnych, z drugiej jednak nasuwa się pytanie, czy w niektórych przypadkach nie były to inicjatywy zbyt ambicjonalne, które nie przyniosły, bo nie mogły przynieść, spodziewanych efektów. Nasuwa się tu jeszcze jedno ważne pytanie, a mianowicie, czy stworzenie czasopisma, radia, telewizji lub portalu, które formalnie i merytorycznie pretendowałby do reprezentowania całego Kościoła Polsce jest w ogóle możliwe. W jaki sposób mieliby być dobierani pracownicy i współpracownicy takiego dzieła?
Kościół w Polsce jest dosyć pluralistyczny. Mamy katolików sprzyjających liberalnej lewicy. Mamy też różne nurty prawicowo-tradycjonalistyczne. Czy między nimi jest jakieś w miarę jednorodne duże i silne centrum? Nie sądzę. Sytuacja jest od strony ideowej i personalnej dosyć skomplikowana. Czy wobec tego warto tworzyć takie media kościelne, jakimi są np. we Włoszech dziennik l’Avvenire i telewizja TV2000, które należą do Konferencji Episkopatu Włoch? Czy jest możliwe stworzenie np. ogólnokrajowego dziennika, który z jednej strony byłby katolicko wyrazisty, a z drugiej jakoś reprezentujący różne środowiska katolickie? Wspomniany włoski dziennik l’Avvenire wydaje się być dość jednostronny, a kiedy pisze coś o Polsce, to prezentuje takie poglądy, jakie można spotkać na łamach „Gazety Wyborczej”. Czy nie lepiej w tej sytuacji nie udawać jedności, której nie ma, i mieć media katolickie i kościelne o określonych profilach, które niekiedy współpracują, a jeszcze częściej się spierają, i w ten sposób tworzą medialną, pluralistyczną, ale jednak katolicką platformę. Słabość takiego rozwiązania tkwi w tym, że w ważnych społecznie sporach brakuje czegoś, co można by określić „silnym zdecydowanym głosem katolickiej opinii społecznej”.
Polityka medialna Kościoła
Kwestia, czy istnieje w Polsce jakaś licząca się „katolicka opinia społeczna”, która przynajmniej w niektórych sprawach umiałaby mówić jednym głosem, wiąże się z tematem, czy Kościół hierarchiczny w Polsce prowadzi jakąś politykę medialną. Oczywiście nie brakuje różnych wypowiedzi biskupów, Konferencji Episkopatu, czy też jej prezydium, ale czy układają się one w jakąś spójną, wyrazistą politykę medialną? By była możliwa polityka medialna jakiejś instytucji, owa instytucja musi być na tyle spójna i mieć na tyle mocne przywództwo, aby było możliwe wypracowywanie w przynajmniej najważniejszych sprawach jednego stanowiska. Drugi krok jest bardziej techniczny. Chodzi w nim o przekonywające dotarcie do społeczeństwa ze swoim stanowiskiem.
Tymczasem nawet w takich sprawach, jak ideologia LGBT, która jest szpicą współczesnej liberalno-lewicowej, neomarksistowskiej rewolucji głos katolików nie jest jednorodny. Podpisanie przez dwóch duchownych listu w obronie Michała Sz. jest tego tyleż wymownym, co kuriozalnym przykładem. Od księży można by oczekiwać, że staną raczej w obronie bitych działaczy pro-life. Ktoś powie, że to tylko dwóch kapłanów… To prawda, tyle że są oni wspierani przez duże media, w tym niektóre medialne środowiska katolickie. W tej sytuacji wielu katolików czuje się zdezorientowanych, a w konsekwencji słabnie w nich poczucie przynależności do wspólnoty wiary zjednoczonej wspólną doktryną, przykazaniami i sprawowanym kultem.
Na kłopoty z medialną polityką Kościoła można by jednak spojrzeć inaczej, bardziej optymistycznie, a mianowicie jako na swoisty znak powszechności Kościoła, który gromadzi ludzi o czasem bardzo różnych poglądach. Wspólnota Kościoła, to nie jakaś partia, która rozsyła codziennie „przekazy dnia”, czyli co należy mówić na temat różnych bieżących problemów. Katolików łączy wiara w Jezusa Chrystusa, Zbawiciela, przyjmowanie sakramentów, a także dzieła miłosierdzia, ale w wielu kwestiach prezentują różne wrażliwości i sposoby myślenia. W Kościele różni nas przede wszystkim rozumienie relacji Kościoła ze światem, w tym ze światem w sensie Janowym, czyli z tym wszystkim, co nauce Chrystusa mniej lub bardziej wyraźnie się przeciwstawia. Nie jest to problem nowy, choć dziś jest on bardziej widoczny niż kiedykolwiek z racji na łatwość i szybkość przepływu informacji i komentarzy.
Są katolicy, którzy deklarują podążanie za nauką katolicką w życiu osobistym, ale już w życiu społeczno-politycznym popierają raczej rozwiązania np. liberalno-lewicowe. Twierdzą przy tym, że nie wolno innymi narzucać katolickiego systemu wartości. I tak sami by nigdy nie popełnili aborcji, ale uważają, że w demokratycznym państwie aborcja powinna być traktowana przez polityków dość liberalnie. Inni katolicy akceptują demokratyczne reguły gry, ale uważają, że właśnie w ich ramach katolicy nie powinni stawiać swych przekonań w nawias i mają nie tylko prawo, ale i obowiązek angażowania się w życie społeczno-polityczne zgodnie z nauczaniem Kościoła. Niewątpliwie to drugie stanowisko bliskie jest temu, czego nauczali Stefan kardynał Wyszyński oraz Jan Paweł II. Współistnienie tych dwóch sposobów patrzenia z ich rozlicznymi wariacjami sprawia, że trudno mówić o „katolickiej opinii społecznej”, i że nie jest łatwo episkopatowi wypracować jakąś wyrazistą politykę medialną.
Odnotujmy jeszcze, że elementem kościelnej polityki medialnej jest to, jakie tytuły i na jakich zasadach rozprowadzane są w parafiach. Niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z konkurencją. Jedno z pytań, jakie w tej perspektywie się nasuwa: Czy owa konkurencja nie powinna być bardziej oparta na zasadach wolnego wyboru, wolnego rynku?
Od ksiąg do internetu
Popatrzmy pokrótce na historię i naturę różnych mediów w perspektywie misji Kościoła. Mnisi żmudnie przepisywali księgi. Potem Kościół był dość aktywny na polu ksiąg i czasopism drukowanych. Maksymilian Kolbe, święty wielce zasłużony na polu katolickiego piśmiennictwa i czytelnictwa, ostrzegał, że możemy budować najwspanialsze kościoły, ale jeśli nie będziemy mieli katolickich mediów, to nasze świątynie zostaną kiedyś puste. Kiedy powstało radio, Kościół był tym żywo zainteresowany. Wspomnijmy chociażby Radio Watykańskie, które w 1931 roku założył sam wynalazca radia, a może raczej jeden z wynalazców, Guglielmo Marconi. Uczynił to na prośbę papieża Piusa XI.
Gorzej było z telewizją i kinem. Ujął to ironicznie Federico Fellini, który stwierdził, że wtedy, gdy kino powstało, Kościół uznał je za dzieło szatana, gdy zaś w końcu Kościół odkrył, że kino jest dobrym wynalazkiem – ono rzeczywiście dziełem szatana już się stało. No cóż! Może rację ma Krzysztof Zanussi, że „natura środków audiowizualnych czyni je bardziej użytecznymi do zgorszenia niż do zbudowania”. Włodzimierz Lenin twierdził, że najważniejszą ze sztuk jest film i rzeczywiście kino sowieckie z powodzeniem uprawiało propagandę za pośrednictwem filmu. Nie brakuje w historii kina dobrych filmów głoszących Ewangelię, ale generalnie – szczególnie dziś – dużo łatwiej zrobić i sprzedać film propagujący idee anty-ewangeliczne lub obrzydzający Kościół.
Odnotujmy na marginesie, że także regularne czytanie prasy budziło niekiedy negatywne odczucia. Thomas Jefferson, trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych, stwierdził kąśliwie, że „człowiek, który nic nie czyta, jest bardziej oświecony, niż człowiek, który nie czyta nic poza gazetami. A Józef Szapiro, bohater książki „Pokutnik” Singera, wypowiada następująca kwestię: „Jedną z najbardziej niezdrowych namiętności współczesnego człowieka jest czytanie gazet po to, by poznać najnowsze wiadomości. Wiadomości zawsze są złe i one zatruwają twoje życie, ale współczesny człowiek nie może żyć bez takiej trucizny”.
Dziś żyjemy w epoce internetu. Co prawda przesadzone okazało się wieszczenie rychłej śmierci drukowanym książkom i czasopismom, a także radiu, tym niemniej jest prawdą, że internet, w tym tzw. strony społecznościowe, staje się coraz ważniejszy. Czasopisma, rozgłośnie radiowe, telewizje nie mogą dziś sobie pozwolić na nieobecność w wirtualnej sieci. Jeśli chcą się rozwijać, muszą dbać o swą obecność w internecie.
Pamiętam czasy, kiedy to w 1997 roku, dawałem rekolekcje wielkopostne w internecie na Mateuszu, pierwszym chrześcijańskim portalu w języku polskim. Wielu sceptycznie reagowało na wyrażenie „duszpasterstwo internetowe”, dopatrując się w takiej retoryce zagrożenia dla budowania rzeczywistych relacji w kościelnych wspólnotach. Dziś każda parafia, sanktuarium, diecezja, zakon, dzieło kościelne ma swoją stronę. W internecie pełno jest różnego rodzaju homilii, kazań, konferencji, propozycji rekolekcyjnych. Ale właśnie w internecie widać najbardziej to, o czym mówiliśmy wcześniej, czyli wielość punktów widzenia, która często nie jest „pięknym różnieniem się”, ale poważnym, czasem gorszącym, sporem wewnątrz Kościoła.
Osobnym tematem są portale społecznościowe, m.in. Facebook i Twitter, w tym prowadzone na różnym poziomie wymiany opinii. Jednak niektórzy twórcy portali społecznościowych wyrażają rozczarowanie rezultatami swych projektów. Miało być więcej informacji i wymiany myśli, a jest więcej chaosu, dezinformacji i tego, co dziś nazywa się hejtem. Nie lubię słowa „hejt”, bo jest mało precyzyjne, a w rezultacie zarzut hejtowania sam służy hejtowaniu. Wolę mówić bardziej precyzyjnie, czyli np. o kłamstwie, oszczerstwie, manipulacji, chamstwie, wulgarności itd. W każdym razie obecność na portalach społecznościowych wymaga odporności, gdyż żaden tytuł naukowy, ani piastowana funkcja w Kościele, nie mogą uchronić przed prymitywnymi atakami. Jednak pomimo całej negatywnej strony internetu i portali społecznościowych jestem przekonany, że warto być tam obecnym, konfrontując się także – jeśli warto, a czasem warto – z chrystofobicznymi i katofobicznymi atakami.
Zawładnąć wyobraźnią
Przepowiadanie i duszpasterstwo Kościoła to przede słowo, znaki sakramentalne i czyny miłosierdzia. Kościół odwołuje się do rozumu i woli, ale także do uczuć i wyobraźni. Sama logiczna argumentacja oraz apelowanie, by czynić dobro, nie wystarczą. Potrzeba oddziaływania na uczucia i wyobraźnię, co doskonale rozumiał św. Ignacy Loyola, założyciel jezuitów. Jezuicki barok jest jednym z tego wyrazów. Kościół przez wieki tworzył wielkie narracje i wielkie obrazy, które potrafiły zawładnąć masową wyobraźnią. Owe obrazy koncentrowały się szczególnie wokół Bożego Narodzenia i Świąt Wielkanocnych, ale także wokół różnego rodzaju sanktuariów i wielkich ruchów duchowych, którym początek dawały często doświadczenia mistyczne.
Dziś chrześcijańskie, katolickie obrazy są albo komercjalizowane, albo profanowane, co paradoksalnie też świadczy o ich mocy. Ojcowie Kościoła nazywali diabła „scimia Dei” (małpa Boga), gdyż pomimo swej inteligencji nie potrafi stworzyć coś autentycznie nowego, a jedynie przedrzeźnia Boga i Jego dzieła. Współczesna antykultura na usługach neomarksistowskiej rewolucji działa podobnie. Przedrzeźnia, przekręca, prowokuje, bluźni. I narzuca nowe, odwrotne znaczenie chrześcijańskim symbolom i słowom. Najbardziej znanym przykładem jest tutaj obraz tęczy, który w Biblii symbolizuje przymierze Boga z ludźmi, a w ideologii LGBT de facto bunt człowieka przeciwko Bogu Stworzycielowi. Strojąca się w walkę ze złem przewrotność filmu „Kler” czy też filmów zrobionych przez braci Sekielskich polega właśnie na ataku na wyobraźnię, szczególnie ludzi młodych.
Przed wspólnotami Kościoła, w tym katolickimi rodzinami, stoi wyzwanie walki o wyobraźnię. Media są w tej walce bardzo istotnym elementem. Pole walki jest szerokie – od internetowych memów po wielkie produkcje filmowe, jak swego czasu „Jezus z Nazaretu” Franco Zefirellego, czy „Pasja” Mela Gibsona. Świat, w sensie Janowym, chce zawładnąć wyobraźnią przede wszystkim dzieci i ludzi młodych, którzy od starszych są łupem łatwiejszym. Mam jednak wrażenie, że zdecydowana większość kościelnych i katolickich mediów skierowana jest do ludzi dorosłych i starszych. A internetowe propozycje skierowane do młodych okazują się nierzadko mieszanką spłyconej ewangelii, taniej psychologii i luzackiego języka, plus chwytów trenerów motywacyjnych. Tyle że łatwo jest krytykować, ale nie łatwo jest zaproponować coś innego. Miliony młodych śledzi w internecie różnego rodzaju celebrytki i celebrytów. Czy w takim razie trzeba nam katolickich celebrytów? A może należy zgodzić się z przytoczoną tezą Zanussiego, że media audiowizualne łatwiej wykorzystać do złego niż dobrego.
Słowo o jubilacie
Okazją do tego dzisiejszego spotkania jest 15-lecie tygodnika Idziemy. Fakt, że jestem z nim związany prawie od samego początku, z jednej strony ogranicza mnie w ewentualnej laudacji, jaka byłaby do wypowiedzenia, ale z drugiej daje mi tytuł, by coś jednak powiedzieć. Starą jezuicką tradycją jest ujmowanie kwestii w trzech punktach. A zatem po pierwsze, tygodnik Idziemy, to przykład, że można stworzyć i prowadzić mające realny wpływ na kształtowanie opinii kościelnej czasopismo przy stosunkowo niewielkich środkach finansowych i personalnych. Po drugie, sądzę, że w tygodniku Idziemy udaje się łączyć katolicką powszechność Chrystusowej Ewangelii z konkretnym konfrontowaniem się ze współczesnym światem, także w jego społeczno-politycznym wymiarze. Po trzecie, 15 lat tygodnika Idziemy, to praca wielu ludzi tworzących Redakcję, z jej liderem, redaktorem naczelnym, ks. Henrykiem Zielińskim. Podziękowania dla kolejnych przełożonych ks. Henryka, którzy rozpoznali w nim stosowne talenty, powierzyli mu misję prowadzenia tygodnika i w pełnieniu tej misji przez 15 lat go wspierali.
Za: www.ekai.pl