Z o. Antonim Koszorzem SVD rozmawia o. Jacek Gniadek SVD
Jacek Gniadek SVD: Rozmawiamy w przeddzień przeniesienia się Ojca z Warszawy do Górnej Grupy. Ile lat Ojciec spędził w Warszawie?
Antoni Koszorz SVD: W stolicy spędziłem 54 lata. 1 września 1965 r. pojechałem z ówczesnym prowincjałem o. Brunonem Koziełem SVD do bp. Jana Wosińskiego w Płocku i tam otrzymałem nominację na krajowego sekretarza Papieskiej Unii Misyjnej Duchowieństwa. Chodziło o to, aby po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, który ogłosił m.in. dekret o działalności misyjnej Kościoła, przybliżyć polskim księżom ten dokument i zachęcić ich do działalności na rzecz misji. Początkowo przez kilka miesięcy dojeżdżałem do Warszawy z Pieniężna. Tam miałem jeszcze obowiązki, byłem też wykładowcą. Co drugi tydzień przyjeżdżałem na kilka dni do stolicy. Postarałem się o biuro dla Unii. Potem otrzymałem dodatkowo nominację na sekretarza Komisji KEP ds. Misji, co też wiązało się z pobytem w Warszawie.
Celem było przygotowanie biura dla Unii, ale wtedy nie można było tego tak oficjalnie określać.
Tak. Władze w PRL-u pozwalały na działanie wśród księży, ale każda działalność wśród świeckich była ograniczona, śledzona przez Urząd Bezpieczeństwa. Wiele lat później, kiedy stało się to już możliwe, poprosiłem o wgląd w dokumentację dotyczącą mojej osoby w Instytucie Pamięci Narodowej. W teczce znajdowały się dwa zbiory dokumentów pokazujących, jak byłem śledzony i nagabywany. Panowie z UB starali się, abym został ich tajnym współpracownikiem, na co nigdy się nie zgodziłem. Z władzami rozmawiałem jedynie oficjalnie w biurze, co potwierdzają dokumenty w IPN – nie udało im się mnie zwerbować.
Chapeau bas! Widzę, że można było działać czysto i uczciwie w tamtych czasach, robiąc wielkie rzeczy dla Kościoła.
Dla Komisji ds. Misji pracowałem 17 lat jako sekretarz bp. Wosińskiego. Organizowaliśmy Tygodnie Misyjne, przygotowywaliśmy z tej okazji materiały i objęliśmy opieką kapłanów wyjeżdżających na misje. Nie było jeszcze wtedy w Polsce ośrodka przygotowującego przyszłych misjonarzy do wyjazdu do kraju misyjnego. Tych spośród nich, którzy mieli udać się do Ameryki Łacińskiej, wysyłaliśmy do Kolegium Ameryki Łacińskiej w Louvain w Belgii, gdzie ich odwiedzałem. W 1975 r. pojechaliśmy z wizytą z bp. Wosińskim do polskich misjonarzy w Brazylii, gdzie biskup wygłosił rekolekcje polskim misjonarzom. Później odwiedziliśmy Zambię w Afryce, gdzie była duża grupa jezuitów, a biskupem o. Adam Kozłowiecki SJ, który już po przejściu na emeryturę został kardynałem. Po trzech pięcioletnich kadencjach zrezygnowałem z pracy w Papieskich Dziełach Misyjnych.
I co było potem?
W czasie mojej pracy w tej instytucji interesowałem się przygotowywaniem misyjnych materiałów animacyjnych. Drukowaliśmy orędzia papieskie na Światowy Dzień Misyjny. Postarałem się o dobry sprzęt drukarski za pośrednictwem PDM w Niemczech, pomoc otrzymaliśmy też z Aachen, skąd przyjeżdżał do nas ks. prałat Wising (jego brat był bratem werbistą), który był bardzo otwarty na pomoc w tych trudnych czasach. Władze PRL-u natomiast nie chciały pozwalać na samodzielną działalność drukarską jakiejkolwiek instytucji kościelnej.
To znaczy, że pomysł na utworzenie wydawnictwa i redakcji „Misjonarza” zrodził się już wtedy?
Tak można powiedzieć. Na początku lat osiemdziesiątych ub.w., jak wiadomo, nastał stan wojenny. Władze prowincjalne zdobyły pozwolenie na otwarcie wydawnictwa. Rząd zwalczał „Solidarność”, ale w jakimś stopniu był otwarty na Kościół. Dawał coś dla zachęty – tak to sobie tłumaczyłem i tłumaczyli inni. Jako Zgromadzenie Słowa Bożego mieliśmy wewnętrzne pismo „Verbinum”, powstające na maszynie do pisania – informator o misjach i pracy polskich misjonarzy. W zamian za wydawanie tego informatora otrzymaliśmy pozwolenie na druk miesięcznika „Misjonarz”, którego tytuł nawiązywał do przedwojennego czasopisma werbistowskiego „Nasz Misjonarz”.
To jest również pewna wskazówka dla nas, by w ciężkich czasach dla Kościoła w Polsce nie poddawać się i szukać nowych dróg wyjścia…
Prowincjał powiedział wtedy, że byłoby dobrze, gdybym powrócił do pracy wewnątrz zgromadzenia. Zrezygnowałem więc z pracy w biurze misyjnym, wiedząc, że byli inni, którzy mogli już tę pracę przejąć. Podjąłem pracę w wydawnictwie książek o tematyce misyjnej, do którego należała redakcja „Misjonarza”. Szukając nazwy dla tej instytucji, najbliższa wydała się nam „Verbinum” – pochodziła od łacińskiego verbum, w języku polskim oznaczającego „słowo”. O. Feliks Zapłata SVD, pracujący jako misjolog na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, zwrócił uwagę, że przed wojną istniało czasopismo katolickie „Verbum” i próbował otrzymać pozwolenie na taką nazwę, ale bez powodzenia. Wtedy powiedziałem: Zostawimy „Verbinum”.
W redakcji „Misjonarza” i wydawnictwie „Verbinum” spędził Ojciec 16 lat. Co było później?
Kiedy miałem 65 lat, przeszedłem na emeryturę i zostałem przeniesiony na kapelana sióstr Służebnic Ducha Świętego w Sulejówku. Należałem do warszawskiej wspólnoty werbistów. Nie spocząłem jednak na laurach. Zrodził się pewien pomysł, pod wpływem o. Romana Malka SVD, który mawiał: „Zrób coś dla Chin!”. Jednak obawiałem się, że kiedy zacznę zajmować się Chinami, zaniedbam pracę w „Verbinum”. Natomiast po przejściu na emeryturę przyszedł odpowiedni czas, by zrobić coś dla Chin. Zawsze uważałem, że do pracy należy mieć odpowiednie narzędzia, czyli w tym przypadku biuro. Trzeba było postarać się o lokal, by można było działać. Szukałem i otrzymałem propozycję zagospodarowania poddasza budynku „Verbinum”. W Polskiej Prowincji dużo mówiło się o priorytecie pracy z uchodźcami p imigrantami. Uważałem, że jest to gołosłowne, że nic się nie robi i że trzeba stworzyć jakąś instytucję. Pracę misyjną, jak mówił św. Jan Paweł, mamy właściwie wszędzie. Nie zgadzał się ze mną o. Władysław Kowalak SVD jako misjolog, dla którego misje oznaczały tylko misje ad gentes. Tymczasem ja widziałem misje wśród imigrantów, zagranicznych studentów, których przyjeżdżało do Polski coraz więcej i którzy potrzebowali duszpasterskiej opieki w wielkich miastach, a zwłaszcza w stolicy. Postanowiłem wtedy postarać się o ośrodek dla imigrantów.
Ale jako werbiści zajmowaliśmy się już wietnamskimi imigrantami, np. o. Edward Osiecki SVD, który pracował w „Verbinum”, ale za pozwoleniem Ojca pomagał też dorywczo wietnamskim imigrantom.
Tak było. O. Osiecki przyszedł do mnie i powiedział, że Wietnamczycy proszą o pomoc. Powiedziałem wtedy: „Edek, praca wśród wietnamskich imigrantów jest sto razy ważniejsza niż to, co robimy w wydawnictwie. Trzeba się nimi zająć. Rób to! Nie będę Ci zwracał uwagi, jeżeli nie będziesz pojawiał się w biurze”. Jednak kiedy o. Osiecki zapraszał Wietnamczyków na Msze św. do naszego domu misyjnego, rektor twierdził, że to przeszkadza. O. Edward nie miał miejsca, gdzie mógłby ich przyjmować i z nimi rozmawiać. Przychodzili do niego do „Verbinum”.
To wtedy zrodził się pomysł na stworzenie ośrodka dla migrantów?
Tak, myślałem o stworzeniu instytucji i postarałem się o fundusze na stworzenie ośrodka. Nie tylko dla Kościoła w Chinach, ale także dla migranta, czyli szerszej idei niż Chiny.
Większa koncentracja na imigrantach niż na Chinach?
Tak, choć muszę powiedzieć, że zawsze łączyliśmy dwie sprawy – imigrantów i pomocy Kościołowi w Chinach. Kiedyś zadzwonił do mnie ks. Kazimierz Piwowarski ze stowarzyszenia Kirche in Not i oznajmił, że przyjedzie do Polski sekretarz generalna Antonia Willemsen. Prosił mnie, by zająć się nią podczas jej pobytu w Warszawie. Chciała otworzyć filię Kirche in Not w Polsce. Odebrałem ją na lotnisku. Po jej spotkaniu z prymasem – dobrze jest mieć takie kontakty – razem z o. Osieckim zawieźliśmy ją na Stadion Dziesięciolecia. Kiedy zobaczyła tam tłum Wietnamczyków, powiedziała: „In der Mitte von Warschau bin ich in Asia”, czyli: „W środku Warszawy jestem w Azji”. Po jej powrocie do Niemiec ks. Piwowarski zadzwonił do mnie i powiedział, że wróciła do domu oczarowana Warszawą i cały czas o nas mówiła. Niedługo potem otrzymaliśmy pieniądze na remont poddasza.
Udało się wyremontować poddasze i powstał ośrodek migranta – Werbistowskie Centrum Migranta Fu Shenfu. Praca w ośrodku rozwijała się, Ojciec był dyrektorem ośrodka, będąc równocześnie kapelanem w Sulejówku.
Ośrodek został zarejestrowany i dzięki temu mogłem, z inspiracji o. Malka, zapraszać Chińczyków do Polski na studia. Najpierw pojawiły się siostry zakonne, które przyszły do ośrodka z s. Aleksandrą Huf SSpS. W 2006 r. przyjechała ich siostra generalna, chcieliśmy jej pokazać życie zakonne w Polsce. Przez miesiąc jeździłem z nią do różnych zgromadzeń zakonnych, by zobaczyła życie zakonne od wewnątrz. Po powrocie do Chin przysłała cztery siostry na studia do Polski, które rozpoczęły swój pobyt od kursu języka polskiego w ośrodku. Później zaczęliśmy zapraszać kleryków na studia. Przyszła też myśl, by zaprosić młodzież chińską. Ks. Adam Pradela i ks. Adam Wodarczyk, późniejszy biskup pomocniczy w Katowicach, zapalili się do tego pomysłu i chcieli zainicjować ruch oazowy w Chinach. Zacząłem wtedy myśleć o tym, by stworzyć nową instytucję i tak powstało Stowarzyszenie Sinicum.
Zróbmy podsumowanie.
54 lata w Warszawie: 17 w biurze misyjnym, 16 w „Verbinum” i „Misjonarzu”, a reszta w Centrum Migranta i Stowarzyszeniu Sinicum. Jest więc pięć dzieł, których prowadzenie jest kontynuowane w Kościele i w zgromadzeniu w Polsce. Owoce Ojca pracy. Można teraz spokojnie udać się do Górnej Grupy i stamtąd śledzić ich dalszy rozwój. Za wszystko dziękuję Bogu i mogę ze skromnością powiedzieć, że czuję się spełnionym misjonarzem, mimo że nie wyjeżdżałem z Polski, ale działałem na rzecz misji. Uznali to także inni i za moją działalność otrzymałem nagrodę „Benemerenti in Opere Evangelizationis”.
Cieszę się z tej rozmowy. Z Górnej Grupy będzie Ojciec towarzyszył nam swoją modlitwą, byśmy mogli z misyjnym zapałem pracować na rzecz misji. Nie wyjeżdżając z Polski, można zrobić bardzo wiele dla misji. Bóg zapłać!
Dziękuję!
Tekst ukazał się w miesięczniku MISJONARZ nr 7-8/2021
Za: migrant.pl