Jego ostatnie słowa brzmiały: “Wesele przygotowane. Oblubieniec nadchodzi. Idę tańczyć”. Przypominamy archiwalną rozmowę Marcina Jakimowicza z o. Badenim.
Marcin Jakimowicz: – Marudzi Ojciec czasem?
O. Joachim Badeni: – Tak, tak, czasem narzekam.
Na co?
– Na jedzenie najczęściej. Bo ja słabo widzę, słabo słyszę, ale smak mam wysubtelniony. A nasze obiady to jednak zwykła stołówka. Często narzekam na smak potraw. To znaczy właściwie na brak smaku. No, ale jakieś umartwienie być musi…
A na Pana Boga Ojciec narzeka?
– Nigdy.
Nigdy? Wszyscy wokół narzekają… Śpiewają „Wesoły nam dzień dziś nastał”, ale miny mają takie, jakby chcieli się za chwilkę rozpłakać…
– No tak, to jest strasznie smutne. Idę sobie ulicą i widzę, nadchodzi jakaś zakonnica. A smutna jak sto nieszczęść. Myślę sobie: toż to przecież Oblubienica! A chodzi smutna…
Podchodzi ksiądz do kobieciny i mówi: Czemu pani taka smutna? Przecież Pan Jezus zmartwychwstał! A ona: No tak, zmartwychwstał, ale kiedy to było….
– Dokładnie! Ale dlaczego tak się dzieje? Nie wiem. Przecież Pan Bóg jest w najwyższym stopniu komunikatywny! Wcielił się, stał się człowiekiem, mówił nawet konkretnym językiem: aramejskim. Pan Bóg mówił po ludzku! Z Faustyną rozmawiał po polsku. On jest bardzo przystępny. Gdy z Nim rozmawiamy, nasza znajomość doprowadza nas do przyjaźni. „Nazwałem was przyjaciółmi” – tak powiedział Syn Boży! Problem jest tylko jeden: czy się tym przejmiemy, czy uwierzymy w to? Widzę, że nie bardzo nam to wychodzi. A u dzieci się to zdarza… Trzy dni temu pytam znajomego: „Dlaczego chcesz być księdzem?”. „Bo chciałbym się dużo modlić”. „Ale ksiądz nie ma żony, nie ma domku” – mówię. „Ale Pan Jezus ma wszystko!” – odpowiada. Niech Pan zgadnie, ile mój przyjaciel ma lat?
Sześć?
– Cztery! Albo inny przykład. Bolał mnie palec u nogi, proszę o modlitwę małego przyjaciela, a on mówi: Nie będę się modlił za palec. Trzeba się pomodlić za całego ojca Joachima!
Skąd u Ojca tyle młodzieńczej radości?
– Sam się nad tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że to dwa żywioły: Duch Święty, którego obecności realnie doświadczyłem, i trzydzieści lat przebywania z młodzieżą. A oni często mi mówili: „To jest moja koleżanka. Jest już stara, bo ma dwadzieścia pięć lat”. Takie hasła odmładzają…
By być młodym, trzeba mieć stały kontakt z żywym Bogiem. Wtedy wszystko dokoła ożyje. To jest niemożliwe, żeby kontakt z żywym Bogiem nie ożywiał… Ja trzydzieści lat temu doświadczyłem takiego ożywienia: przeżyłem tzw. chrzest w Duchu Świętym. I to kompletnie wbrew swojej woli!
Jak to?
– Przyjechał kiedyś do nas francuski dominikanin, charyzmatyk (dziś jest biskupem). Mówi: zróbmy spotkanie modlitewne. Odpowiadam: „Po co? Jest Msza wieczorna, wystarczy”. „Może jednak?”. W końcu wylądowaliśmy w barokowym refektarzu. Francuz coś opowiada, tłumaczy jakaś urszulanka i ja. Na zmianę. Tłumaczę, tłumaczę, ale mi się znudziło. Mówię: „Niech siostra już gada, ja mam dość”. I siadam z tyłu zdenerwowany. Patrzę na zegarek. Jak długo to jeszcze potrwa? Siedzę, jak to się mówi: „na nie i do tyłu”. Strasznie zły. Nie wypada wyjść, bo w końcu gość przyjechał aż z Francji. Trzeba zostać. I nagle niespodziewanie spada na mnie ogromny pokój wewnętrzny. Spokój majestatu. Tak jakbym siedział nad morzem o zachodzie słońca, słuchał łagodnych fal. Spada to na mnie bez żadnego przygotowania emocjonalnego! Myślę: „Co się dzieje?”. Rozglądam się zdumiony, ale mi mówią: „Niech się ojciec nie rozgląda, bo to nas rozprasza”. Nie, to nie. Siedzę dalej, zanurzony w tym pokoju. A ja jestem strasznie nerwicowy i depresyjny! A tu nagle taki pokój. I zdziwiony czuję, że z mego serca tryska silny strumień. Przeraziło mnie to kompletnie. Myślę: pójdę do psychiatry. Ale gdzie go znaleźć? A może do przeora? Nie, bo się chłop przestraszy… Siedzę przerażony i nagle dostrzegam coś jakby napisy. Takie jak lecą w filmach u dołu ekranu. Widzę wyraźnie: „Kto we mnie wierzy, z jego wnętrza popłyną strumienie wody żywej”. Ooo, to mnie całkowicie przekonało i uspokoiło. Stało się to 30 lat temu, a pamiętam jakby to było wczoraj!
Dlaczego tak wielu kpi z takich doświadczeń? Machają od niechcenia: ech, charyzmatycy!
– Bo kto tego nie doświadczył, nic nie zrozumie. Nic a nic. Trudno o tym opowiedzieć, bo słowa są wobec tej tajemnicy bezradne.
Współczesny człowiek biega, kupuje, wchodzi do kościoła, wychodzi, klęka, wstaje. Szuka Boga, nie wie, jak Go odnaleźć. Jak mu pomóc?
– To niesłychanie proste. Spotkanie z Bogiem to uczestniczenie w Jego prostocie! Do Niego trzeba podejść „po prostu”. Bez żadnej wielkiej szkoły, bez żadnej kombinacji! Jak to będzie konkretnie wyglądało, nie wiem, bo Pan Bóg ma sześć miliardów sposobów na to, by spotkać się z człowiekiem. Z każdym inaczej. Trzeba z Nim szczerze porozmawiać.
Ale ludzie boją się mówić wszystko Panu Bogu. Składają ręce, mówią formułki pacierza, ale nie chcą powiedzieć, co tak naprawdę o Nim myślą, bo – jak sądzą – Pan Bóg się na nich obrazi…
– I dochodzi do paradoksu. Wyobraźmy sobie, że przychodzi Pan do swego rodzonego ojca. Dzwoni Pan do drzwi i mówi do taty: „Szanowny panie, czy mógłbym wejść?”, a potem „Czy mógłby szanowny pan załatwić mi żonę?”. Ojciec zbaranieje i powie: „Co ci się stało? Upiłeś się, nie daj Boże? Mówisz do mnie formułkami? Opamiętaj się!”. Formułkami mówi ten, kto nie ma świadomości synostwa…
Formułki są przecież potrzebne.
– Jasne, szczególnie „Ojcze nasz”. Są potrzebne, ale nie są istotne. Liczy się serce, synostwo. Dlatego podoba mi się szalenie ostatni dar Ducha Świętego: pobożność. Jest ona spojrzeniem syna – nie sługi. Pobożność każe kapłanowi stawiać ostrożnie i delikatnie kielich na ołtarzu (to krew Syna Bożego, jego starszego brata), delikatnie kłaść Hostię na patenie…
A dzieci mają dar pobożności? Szaleją przecież w kościele…
– Ale one mają niesamowity zmysł. W czasie wojny byłem w Casablance. Wszedłem do kościoła, Najświętszy Sakrament wyniesiono właśnie do ciemnicy. Wbiegły dzieci, spojrzały na ołtarz i powiedziały: „Ooo, nie ma nikogo!”. Nie ma nikogo! Dzieci biegając, odczuwają obecność ciała Bożego, a starsi nawet klęcząc, nie dostrzegają tego.
Brak nam prostoty?
– Tak. Dziecko jest proste. Może gonić po kościele, ale cały czas patrzy na tatusia. „Ojciec jest w ławce, patrzy na mnie. To dobrze”. Mamy taką świadomość? Że tata jest blisko, patrzy? Dostrzegamy Boga w Komunii? Tam przychodzi w najbardziej intymny sposób. Ale to trzeba nie tylko „połknąć”, ale trwać! Podobno święty Filip Neri, widząc, jak ktoś od razu po przyjęciu Komunii świętej wychodził z kościoła, wysyłał za nim dwóch ministrantów ze świecami. Bo w nim była Obecność Boża! Nie wystarczy połknąć, trzeba trwać! Za nami też powinno wysyłać się ministrantów ze świecami.
Dzieci ufają, dorośli są często nieufni. Moja znajoma usłyszała ostatnio na Mszy słowo „oskarżyciel” i momentalnie skojarzyła je z Panem Bogiem! Gdy sobie to uświadomiła, rozpłakała się. Dlaczego nosimy w sobie tak fałszywy obraz Pana Boga?
– A może to wina kaznodziei? To prawdopodobne. Ale najczęściej takie obrazy biorą się z dzieciństwa: rodzice straszą bardzo często dzieci Panem Bogiem. I nosimy potem w sobie zakodowany lęk dziecka. Wykrzywia on całe synostwo Boże i całe nasze życie.
A bojaźń Boża?
– To coś innego: boję się, by nie sprawić przykrości przyjacielowi. Nie chcę urazić tego, którego kocham. Pamiętajmy, że miłość znosi lęk. Im większa miłość, tym mniej lęku.
A czego się Ojciec w życiu najbardziej bał?
– Mamy i Pana Boga.
A nie bał się Ojciec wstąpienia do zakonu?
– Nie, nie było w tym lęku. Nigdy na przykład nie zastanawiałem się, czy dam sobie radę, czy podołam. To chyba lekkomyślność…
Albo zawierzenie…
– Albo zawierzenie…
Czy Ojcu jako arystokracie ciężko było przyjąć, że Pan Jezus urodził się w stajni?
– Nie. Nie miałem z tym nigdy problemów: szkoda mi było zawsze tylko św. Józefa. Chodził biedak od domu do domu, pukał do gospody: nie ma miejsca, pukał tu i tam: nie ma miejsca. A przecież odpowiadał za rodzinę. Wreszcie znalazł jakąś stajnię. Dla niego było to wielkie upokorzenie… Ale wytrwał.
No tak, wytrwał. To najtrudniejsze. Często po całym dniu jestem strasznie zmęczony i nie mam chęci i siły „na wytrwanie”. Jak mam się wtedy modlić? Może wystarczy kilka zdań?
– Ależ nie musi Pan nawet niczego mówić! Wystarczy pobyć sobie z Bogiem. Niech Pan pójdzie do swego rodzonego taty, usiądzie na tapczanie i trochę posiedzi. To wystarczy. Dzieci przybiegają do matki, siadają jej na kolanach, przytulają się…
I machają sobie nogami.
– Tak jest! To dopiero modlitwa!
Za: www.gosc.pl