Rozwój i sukces. Zapewnienie człowiekowi sukcesu w jakimkolwiek wymiarze. Świadomość własnej sprawności.
– Zatem potrzebujemy sukcesu?
On cementuje nasze poczucie wartości. Jego brak (zwłaszcza w drugiej
połowie życia) często prowadzi do alkoholizmu u ludzi na szczycie ich
możliwości – z lęku przed utratą stanowiska, roli społecznej, sławy,
popularności czy dochodów…
– Kryzys półmetka?
W pierwszej połowie życia dominuje potrzeba rozwoju, w drugiej –
potrzeba twórczości. W pewnym momencie należy uznać własne granice i
zmieścić się w nich ze swoją twórczością. Wtedy można funkcjonować
społecznie, nie popadając w lęki i w mechanizmy obronne. Można, zamiast
walki z granicami, rozwijać się wewnątrz nich (poszerzając kompetencje,
zdobywając doświadczenie).
– To znaczy, że nasz stosunek do świata i znalezienie w nim swojego miejsca jest właściwie uznaniem tych granic?
Najpierw ich wykryciem. A to jest bolesne. Potem następuje okres
walki z ograniczeniami. Ostatecznie jednak nie pozostaje nam nic
innego, jak je uznać i zacząć odkrywać: przecież można rozwijać się w
górę i w głąb. Tutaj widzę szansę człowieka.
– Jak rozeznać, co jest rzeczywistą granicą, a co przeszkodą, która domaga się mobilizacji i przekroczenia?
Najczęściej spontanicznie stosujemy metodę prób i błędów. Bardzo
ważne jest, żeby poważnie traktować porażki, które są sygnałami
wymagającymi analizy w poszukiwaniu przyczyn, a nie winnych. Taka
refleksja może nas doprowadzić do konkluzji, że napotykamy naszą
nieprzekraczalną granicę. Wtedy pozostaje szukanie drogi jej obejścia i
znalezienie innej ścieżki.
W przygotowaniu człowieka do życia nie chodzi o to, żeby stworzyć
genialnego, ale ciasnego specjalistę. Ważne jest, aby wskazać mu
szeroki horyzont dający w razie konieczności możliwość zmiany kierunku.
– Łatwiej i efektywniej jest jednak wychować ciasnego
specjalistę, bo on szybciej osiąga sukces. Natomiast człowiek
wszechstronny do pewnych rozwiązań dochodzi długo i jeszcze po drodze
przeżywa frustrację, że do niczego się nie nadaje, bo chciałby robić
wszystko.
W tych poszukiwaniach chodzi tak naprawdę o wybór jakiejś pasji,
kierunku, w którym chce się podążać. I idzie się tą drogą tak długo,
dopóki zainteresowanie się nie wyczerpie.
Może to naiwność z mojej strony, ale tak właśnie widzę na przykład
pracę naukową: drążę jakiś problem, aż dojdę do kresu, to znaczy zbadam
wszystko, co na ten temat powiedzieli inni naukowcy i specjaliści, i
wtedy staję przed pytaniem "co dalej?". Dopiero wówczas decyduję: albo
drążę dalej dla rozwoju dziedziny, albo uważam ją za wyczerpaną i
zwracam się w innym kierunku. Tu jest moja wolność i mój wybór.
– Które lata w życiu człowieka uznałaby Pani za okres walki ze swoimi granicami?
Na pewno cały okres młodzieńczy aż gdzieś do półmetka. Są ludzie,
którzy bardzo wcześnie odkrywają swoje granice. Ci najbardziej są
narażeni na to, że w tej walce odpadną. Często popadają w uzależnienia,
w całe systemy samopocieszania albo wrogości wobec innych czy
paranoidalnego tłumaczenia świata jako spisku, wobec którego są
bezradni. Wynika to właśnie z niezdolności do pogodzenia się z faktem
egzystencji w pewnych granicach.
– Stąd biorą się choroby psychiczne?
Pracowałam kiedyś nad tym zagadnieniem. Najpoważniejsze zaburzenia
psychiczne są w gruncie rzeczy efektem wydarzenia, które przekroczyło
zdolność człowieka do poradzenia sobie z nim. Badałam początki wybuchu
ostrych psychoz. Prawie zawsze powstają one na skutek sytuacji, która
przekracza zdolności przystosowawcze człowieka. Przykładem mogą być
tzw. psychozy poporodowe kobiet, które nagle znalazły się w nowej
sferze obowiązków i trudności, albo psychozy wywołane wezwaniem do
służby wojskowej. Także studia przekraczające uzdolnienia człowieka
mogą wyzwalać stany ostrych psychoz, które szczęśliwie w dwudziestu
procentach da się całkowicie opanować. W kolejnych dwudziestu
procentach jednak człowieka całkowicie blokują. A pozostałe
sześćdziesiąt procent udaje się jakoś ograniczyć i wtedy mówimy o
defektach albo okresowych zaostrzeniach przewlekłych zaburzeń.
– Brzmi to bardzo poważnie. Na ogół wydaje się, że studia to
okres beztroski, tymczasem okazuje się, że podczas konfrontacji ze
światem podskórnie wrze konflikt: człowiek wychodzi z domu, spod
klosza, gdzie wszystkie jego potrzeby były zaspokajane, i teraz musi
stoczyć walkę ze światem o swoje w nim miejsce. Niekiedy jest to walka
na śmierć i życie.
Zwłaszcza jeżeli rodzina i otoczenie nie kryje ogromnych oczekiwań
względem młodej osoby. Kiedy ma się jednego syna, to on powinien zrobić
karierę, a przynajmniej dokończyć to, czego nie osiągnął ojciec.
Rodzina jest szczęśliwa, kiedy syn stolarza zostaje adwokatem. Ale
gdyby syn adwokata chciał zostać stolarzem − to jest już nieszczęście.
A przecież mógłby zostać szczęśliwym stolarzem. Często mylimy awans z
rozwojem. Dlatego tak ogromna odpowiedzialność ciąży na rodzicach, żeby
mądrze poprowadzili przez życie swoje dzieci… Trzeba dostrzegać i
zaakceptować ich granice. Trzeba szanować dziecko, zamiast postrzegać
je przez pryzmat jego możliwości. Wówczas jest ono w stanie mieć
osiągnięcia, a czasem nawet odkryć rzeczy, o których się rodzicom nie
śniło. Przekroczenie tych granic powoduje, że człowiek ma poczucie
niemożności osiągnięcia sukcesu, bo leży on poza jego zasięgiem.
Zaczyna więc korzystać z różnych namiastek (np. pieniądza zamiast
realnych dokonań w pracy) lub wchodzić w układy, pozory.
– Jak w takim razie odkrywać swoje granice?
Myślę, że Pan Bóg odsłania je w toku naszego życia. Nie trzeba ich
przecież specjalnie szukać, wystarczy iść za tym, co mnie pociąga, a w
pewnym momencie zawsze stuknę czołem o jakąś ścianę. Im wcześniej ją
zauważę i zwrócę się w innym kierunku, tym korzystniej dla mnie.
Trzeba przyjmować porażki jako sygnały granic i badać ich przyczynę.
Poszukać jej także w sobie. Bo jeśli źródła wszelkich niepowodzeń
zawsze usytuujemy poza sobą (np. wszystko tłumacząc cudzą złą wolą), to
wtedy będziemy ciągle bić głową o ścianę. Natomiast z chwilą, kiedy
znajdziemy przyczynę w sobie, dostrzeżemy własne granice, będziemy
mogli zobaczyć, czy ona jest do sforsowania, czy też lepiej wycofać się
na inne pozycje.
– A my mamy czasem skłonność do siłowego forsowania napotykanych granic. Ale może to typowo męski sposób reagowania?
Gdy przed człowiekiem wyrośnie bariera, to mężczyzna spróbuje ją
obalić, dziewczyna zaś ją obejdzie, podkopie się od dołu albo się na
nią wdrapie. Kobiety też chcą przekroczyć granicę, ale na swój sposób –
próbują to zrobić fortelem.
– Tylko że pewne granice trudno sforsować i jeśli będziemy się
przy tym upierać, to możemy stracić pół życia, nie tworząc niczego
wartościowego w innej, bardziej nam bliskiej dziedzinie…
Dla mnie już wcześnie, bo w szkole, taką granicą stała się
matematyka. Tu odpadłam w przedbiegach. Okazało się to zresztą
rodzinne, bo moje rodzeństwo miało dokładnie te same trudności, wobec
czego wszelkie dalsze poszukiwania musiały eliminować ten element nie
do przebrnięcia.
– Inną – obok walki – reakcją na zderzenie się ze swoimi
granicami jest depresja. Absolutyzowanie jednego kierunku rozwoju jest
tak silne, że rodzi się myśl: skoro ja na to wysokie drzewo nie mogę
wejść, to wszystko traci sens i już nie ma dla mnie przyszłości. Niższe
drzewa mnie nie interesują.
A mogą być inne drzewa. Ostatecznie przestrzeń wyboru jest ogromna.
Myślę, że zgoda na własne granice i ich przyjęcie to podstawowy element
dojrzałości człowieka. Dopóki ich nie przyjmę, to, niestety, będę
ciągle narażona na frustracje, klęski, niepowodzenia. Jest to też
element zdrowia psychicznego, który chroni między innymi przed depresją.
– W jakim wieku – Pani zdaniem – następuje zdobycie równowagi, uznanie swoich granic?
Gdzieś po trzydziestce.
– Czy ten proces u wszystkich przebiega tak samo?
Nie. Najwcześniej równowagę znajdują dzieci chore i niepełnosprawne.
Kiedyś miałam napisać prelekcję dla rodziców dzieci chorych na
cukrzycę, które muszą prowadzić bardzo uregulowane życie: dieta,
zabiegi itd. W kontaktach z tymi rodzicami i ich dziećmi zdobyłam
ciekawe doświadczenie. Byłam zdumiona, jak wcześnie te dzieci uzyskują
dojrzałość emocjonalną, a nawet intelektualną, dzięki temu, że
wcześniej doświadczają własnych granic (jeżeli są akceptowane, kochane
i otoczone opieką)! Chodzi o zdolność przystosowania się! Tutaj rodzi
się nowe spojrzenie na wrodzone kalectwo. Nie jest to tylko kwestia
pokonywania słabości za wszelką cenę, ale przede wszystkim rozwoju w
obrębie możliwości, jakie otrzymaliśmy.
– Ale przychodzi też moment, że trzeba podjąć decyzję: leczyć czy zaakceptować?
Leczyć zawsze. Ale to prowadzi do następnej granicy – granicy możliwości terapeutycznych.
Miałam doświadczenie pracy z młodym człowiekiem, który jako zawodowy
wojskowy w czasie działań wojennych stracił wzrok. Pomagałam mu jako
studentka wolontariuszka, czytałam mu książki, a on przepisywał je na
maszynie do pisania alfabetem Braile’a dla biblioteki dla niewidomych.
Podczas rehabilitacji w Laskach bardzo silnie przeżył nawrócenie. Raz
powiedział mi: – Proszę Pani, niech mi Pani powie, co mnie interesowało
jako żołnierza? Konie, dziewczyny, wóda i karty, i nic poza tym! A
teraz czytam Norwida, gram na skrzypcach, jestem zaangażowany. Jestem
człowiekiem, który pracuje dla innych! W pewnym momencie zrozumiał, ile
zyskał przez swoje kalectwo.
Co więcej, bardzo chciał mieć żonę. Był to kłopot dla
wolontariuszek: musiałyśmy się zmieniać, bo on do każdej się
przywiązywał i trzeba było jakoś zareagować. Ale o dziwo, odnalazła go
dziewczyna, z którą chodził jako młody chłopak, kiedy był zdrowy, i
pobrali się.
I tak mamy żywy przykład, jak czasem bolesna granica może stać się dla człowieka mocnym impulsem do rozwoju.
– Przekleństwo staje się błogosławieństwem, jeśli podejdzie się do niego w sposób dojrzały.
Trzeba tylko umiejętnie przejść proces przystosowania i
przezwyciężania tego, co negatywne. Wtedy człowiek nie jest w stanie –
wręcz nie chce – wrócić do swego myślenia z czasów przed kalectwem.
– Myślę, że dotyczy to także w pewien sposób ludzi zdrowych.
Młodemu człowiekowi wydaje się, że wszystko jest możliwe: mogę być
lekarzem, strażakiem, kaskaderem…
Wszystko bym mógł, gdybym tylko chciał albo gdybym miał odpowiednie
warunki. W tym drugim przypadku oczekiwania adresowane są do otoczenia.
– W pewnym momencie człowiek uświadamia sobie, że może być już
tylko sobą, nikim innym. To bolesne zawężenie świata. I to rodzi m.in.
kryzys półmetka, który czasami przebiega w taki właśnie w sposób:
człowiek już wie, że wyczerpał swoje możliwości…
Wtedy poznaje się zwrot "już nie". Ważne jest, by rozwoju nie mylić
z sukcesem i awansem. Nie każdy rozwój jest w ten sposób premiowany,
zwłaszcza w duchowości.
Czasem jest to kwestia wyboru: awans czy rozwój? Awans społeczny nie
stanowi rozwoju, a nawet może w nim przeszkadzać, ponieważ "usztywnia"
człowieka i czyni go biurokratą. Często kończy się to uzależnieniem,
lękiem przed stratą i szukaniem pocieszeń. Na przykład wymianą żony po
pięćdziesiątce.
– Kryzys półmetka związany jest z procesem godzenia się ze swoimi
granicami. Powiedziała Pani, że mężczyzna może próbować rozwiązać ten
konflikt w taki sposób, że porzuca swoje małżeństwo i wchodzi w nowy
związek, ponieważ ma wrażenie, że znowu całe życie przed nim.
Dzieje się tak, gdy w kryzysie półmetka dochodzi do wewnętrznego
konfliktu między granicami człowieka a jego pragnieniami. Często chęć
rozwoju miesza się nam z pragnieniem wielkości. Rozwój zawsze jest
możliwy, a wielkość nie – pewne jej ramy są nieprzekraczalne i trzeba
umieć w nich się zmieścić. Szukanie nowego terenu działania, pewna
zmiana bywa pozytywna, ale tylko wtedy, jeżeli jest rozważana jako nowe
zadanie, a nie jako szansa traktowana czysto egoistycznie, gdy chcę
czegoś tylko dla siebie.
– A jak ten proces przeżywają kobiety? Dawniej wystarczało, żeby
odnajdywały swoje miejsce w rodzinie, a dziś muszą wykazać się również
na polu zawodowym.
Dawniej mówiono, że kobiety nie przechodzą kryzysu półmetka, bo
opiekując się dziećmi, miały zagwarantowane dwadzieścia lat satysfakcji
macierzyńskiej od ostatniego dziecka do jego usamodzielnienia się. Nie
było kryzysu półmetka, bo brakowało czegoś w rodzaju "szczytu kariery".
Natomiast pojawiał się ostry kryzys, kiedy dzieci odchodziły z
rodzinnego gniazda. Wtedy u kobiety pojawiało się pytanie: komu i do
czego jestem potrzebna? To poczucie utraty stawało się niejednokrotnie
przyczyną kryzysu.
Kryzys półmetka to pewne przewartościowanie. Kobieta bardzo często
patrzy na siebie pod kątem swojej atrakcyjności i dochodzi do punktu
zwrotnego, kiedy zdaje sobie sprawę z przemijania. Wtedy szuka
potwierdzenia swojej wartości na innym polu i albo idzie w stronę
twórczości, albo rozwija karierę zawodową, albo chroni się w
religijność. Notabene, religijność bywa też często pocieszeniem po
rozczarowaniu małżeństwem. Zwłaszcza jeśli kobieta była w nim
traktowana przedmiotowo. Wtedy dzięki religii odzyskuje inny wymiar
swojej wartości, nie tylko czysto biologiczny czy estetyczny.
– Mężczyzna wykorzystuje całą swoją energię do odkrycia powołania
zawodowego, nauczenia się skuteczności w działaniu, by się w ten sposób
sprawdzić. A jak swoją pozycję zawodową określa kobieta?
W ten sam sposób. Stąd biorą się przeciążenia współczesnej kobiety.
Za tym idzie fakt przejmowania przez kobiety wszystkich męskich przywar.
– Mężczyzna w połowie życia wie, że już nic więcej nie może osiągnąć…
…on jeszcze długo ma złudzenia (śmiech).
– Tak, ale jak już się ich pozbędzie, jego kryzys złagodzi choćby
świadomość, że dziecko może osiągnąć więcej, a on może mu w tym
towarzyszyć. To znowu niejako przedłuża okres zdobywania.
W tym sensie tak. Kiedy dostrzegamy człowieka wewnątrz jego granic,
możemy różnie do tego podejść. Możemy wywierać nacisk, żeby starał się
je przekroczyć, a jeśli tego nie robi, odrzucić go poprzez lekceważenie
lub pogardę. Ale jest też druga możliwość, chyba trudniejsza, a
mianowicie akceptacja jego granic i współczucie. Dotyczy to także zła w
człowieku, jego grzechu czy jego błędów życiowych. Pewne sprawy można
przepracować dopiero, kiedy najpierw się je zaakceptuje i uzna, że
stanowią one czyjeś ograniczenie. Wszelkie pojednanie i przebaczenie
wymaga właśnie wejścia na ścieżkę akceptacji cudzych granic i
współczucia. W przeciwnym wypadku zawsze istnieje niebezpieczeństwo
odrzucenia konkretnego człowieka albo popychania go do walki z
granicami dla niego nieprzekraczalnymi.
Jest to najczęstszy błąd wychowawczy. Wychowawcy domagają się od
swoich podopiecznych przekraczania granic, popychają ich ku temu,
stosują naciski i odmawiają akceptacji ze względu na ich ograniczenia.
Wszystko bierze się stąd, że nie dostrzegają nieprzekraczalności
pewnych ludzkich granic. Taka postawa to ogromna niesprawiedliwość! I
chyba Pan Bóg tego nie toleruje, bo On przyjmuje nas w naszych
granicach.
– Dziękuję za rozmowę.
Fragment książki "Jestem od zamiatania drogi do Kościoła", która na jesieni ukaże się nakładem Wydawnictwa "Serafin".
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "Głosu Ojca Pio"
(nr 58 lipiec/sierpień 2009).