z dala od przewidywanej zawieruchy wojennej, miałem tutaj w Leśnej
organizować i prowadzić przy pomocy ojca Karola Wypiór, studia
filozoficzne.
Przed wyjazdem z Jasnej Góry, wysłałem wieczorem pociągiem dwóch
alumnów do Krakowa, aby zabrali z właściwego domu studiów potrzebne
książki i przywieźli je do Leśnej jak tylko będą mogli najszybciej.
Bracia klerycy: Aleksander Rumiński i Tymoteusz Nowak przyjechali do
Leśnej dopiero około południa w dniu 1 września. Wraz z ich przyjazdem
życie w klasztorze całkowicie się zmieniło. Relacje obu alumnów wydawały
się w pierwszej chwili nieprawdopodobnie szokujące: „Proszę Ojców,
wojna, samoloty krążą na całej trasie naszej podróży, lotnisko w Białej
Podlaskiej zbombardowane, w mieście zamęt, kolejka do Konstantynowa
przepełniona, ledwie dotarliśmy z Krakowa’".
Opowiadanie to wydawało nam się nieprawdopodobne; u nas na wiosce
cisza, spokój, ludzie normalnie pracują w polu, opóźnienie przyjazdu
kolejki nie powoduje żadnego niepokoju, zamieszania. O żadnym wybuchu
wojny nic nie wiedzieliśmy. Idę do Urzędu gminnego i tam dowiaduję się,
że istotnie wojna rozpoczęta, Niemcy napadli na Polskę, przekroczyli
granicę, a zarazem radio podawało informacje o faktach brutalnego
zachowania Niemców. Wojska Polskiego w Leśnej nie ma, nad Urzędem Gminy
wisi na swoim miejscu tabliczka z napisem, ale w Gminie pustki, nikogo
nie ma, po drogach wałęsają się młodzi ludzie, bezceremonialnie wchodzą
do ogrodu klasztornego, a — kiedy brat Robert zwrócił uwagę, że nie
wolno wchodzić do ogrodu klasztornego — do kilku zakonników, stojących
na werandzie, padł strzał. Poleciłem natychmiast by wszyscy weszli do
dużej sali rekreacyjnej, zamknęli werandę i wszystkie drzwi wejściowe.
Okres kilku dni, bez żadnych Władz, ani Wojska Polskiego, ani
Policji, ani urzędników Gminy, był okresem bezrządu, bezhołowia i
uzależnienia od przypadku. Wejście Niemców zaprowadziło pewien ład,
zorganizowało przynajmniej pozory jakiejś praworządności. Niemcy
ustanowili urzędników, wyznaczyli im funkcje, zastrzegli osobistą
odpowiedzialność i sami wynieśli się z Leśnej. Po kilku dniach usadowili
się tu jednak. Zajęli budynki szkolne, jak również jedną część
klasztoru. Trwało to jednak dość krótko.
Po kilkunastu dniach od wybuchu wojny, od strony wschodniej,
tłumacząc potrzebą dania opieki mniejszościom narodowym zamieszkałym
ówczesne tereny Polski, wojska radzieckie przekroczyły wschodnie granice
Polski i posuwały się naprzód.
O studiach w Leśnej nie mogło być mowy. Klerycy byli podekscytowani,
zaniepokojeni, ćwiczenia duchowne — jakkolwiek były odprawiane
systematycznie — nie wychodziły.
Alumni, a także i bracia, napierali na mnie, aby wracać do
Częstochowy, na Jasną Górę. Porozumiewałem się z przeorem leśniańskim,
ojcem Piotrem Markiewiczem. Był to długoletni Generał Zakonu, wyznaczony
przez Ojca św. św. Piusa X a po minionej kadencji został przeniesiony z
Jasnej Góry na przeora klasztoru i proboszcza w Leśnej Podlaskiej.
Wytrawny, doświadczony, bardzo rozważny, surowy dla siebie, wymagający
od innych, nie mógł jednak, mimo, że dni upływały, podjąć decyzji czy
klerycy mają opuścić Leśną, czy też pozostać na miejscu. Wreszcie po
kilku dniach, kiedy prośby kleryków i braci stawały się coraz
natarczywsze, na kapitule domowej, odbytej z innymi ojcami,
postanowiono, że mamy wyruszyć pieszo do Częstochowy. Aby ułatwić tę
wyjątkową pielgrzymkę ojciec Markiewicz zgodził się „wypożyczyć" nam
klasztorną klaczkę, bardzo poczciwe, ładne i potulne zwierzę. Po
przejściu wraz z nami pełnej przygód peregrynacji, wróciła potem
szczęśliwie do swojej stajni w Leśnej Podlaskiej.
W piątek 19-go września w godzinach popołudniowych, żegnani przez
pozo¬stający na miejscu leśniański Konwent, jak również gromadę
mieszkańców wioski, wśród której spora ilość kobiet fartuchem, ręką, czy
chusteczką ocierała łzy, wyszliśmy pieszo, około trzydziestu osób, w
tym kilku braci, którzy związani byli swą pracą z klerykatem. Wraz z
nami i kobyłką z bryczką, a na niej kosz z jedzeniem i spora ilość
garderoby pielgrzymiej braci. Droga nasza prowadziła przez miejscowości:
Dołha, Międzyrzec Podlaski, Kąkolownica, Ulan, Wola Osowska, Syrokomla
do Dęblina. Dotarliśmy tu w godzinach popołudniowych.
2. Pierwsze zetknięcie z wojną
W Dęblinie zatrzymaliśmy się przez krótką chwilę na plebanii u
księdza proboszcza. Gdy cała ekipa zaczęła jeść obiad, usiłowałem
dowiedzieć się jakim sposobem będziemy mogli przedostać się z Dęblina na
drugą stronę Wisły. Otrzymane informacje wskazywały na konieczność
otrzymania przepustki od Władz Wojskowych. Przypadkowo zatrzymało się
ciężarowe auto z żołnierzami i ci powiedzieli mi, że właśnie jadą do
Komendy. Poprosiłem by zechcieli mnie podwieźć. „Steigen Sie auf" —
brzmiała odpowiedź, jednakże klerycy nie chcieli mnie puścić samego.
Pozwolono mi zabrać jednego z nich. Razem ze mną wdrapał się na
platformę ciężarówki alumn Jerzy Tomziński.
Zajechaliśmy jednak nie do Komendy miasta, ale do Komendy lotniska,
zresztą kompletnie „strzaskanego". W hallu spotkał nas żołnierz, zajęty
myciem posadzki. Przyjął nas z oznakami uszanowania. Sądzę, że musiał
być katolikiem, może „Ślązak", chociaż odzywał się tylko w języku
niemieckim. Zaprowadził nas na pierwsze piętro i zameldował. Wszedłem do
pokoju wytwornie urządzonego. Za biurkiem siedział jakiś wyższy oficer.
Podniósł się z fotela, kiedy wchodziłem do pokoju i przyjął bardzo
grzecznie. Wytłumaczył, że tu jest Komenda lotniska, że przepustka na
przejście na drugą stronę Wisły jest bezwględnie konieczną ale wydaje ją
Komenda miasta. Ponieważ musieliśmy przejść przez lotnisko, uprzedził
żeby nie iść bokiem lotniska, ale przez sam środek, śmiało i otwarcie i
starać się opuścić je jak najprędzej. Wspomniał o tym, że nie może nam
użyczyć żadnego pojazdu. Grzecznym zachowaniem tego oficera i jego
kulturalnym gestem byłem mocno zdziwiony. Razem z bratem Jerzym
wyszliśmy z gmachu Komendy lotniska, żegnani przez żołnierza, który nas
wpuszczał.
Po wyjściu z gmachu Komendy spotkaliśmy grupę młodych niemieckich
lotników. Teraz zaczęły się śmiechy, przekomarzania, wyzwiska, urąganie;
jednak poza słowami nie spotkała nas żadna większa przykrość.
Gdy dochodziliśmy do miasta zapadł już zmrok. Dopytawszy się o
twierdzę i o dojście do niej, kiedy byliśmy niemal pod jej bramą,
zobaczyliśmy po przeciwnej stronie ulicy na chodniku sporą gromadę ludzi
i żołnierza z karabinem. W tej samej chwili usłyszeliśmy wołanie
skierowane do nas: „Komm, komm", któremu towarzyszył gest ręki,
wzywający do przejścia na jego stronę. Przeszedłem więc na drugą stronę
ulicy i usiłowałem powiedzieć żołnierzowi o celu mego zjawienia się
tutaj. Żołnierz, patrząc ponad moją głową, dość mocno, chociaż nie było
to brutalne, pchnął mnie w pierś tak, że znalazłem się w tłumie
zgromadzonym na chodniku. Oczywiście wraz ze mną znalazł się i brat
Jerzy Tomziński, który mi towarzyszył z serdeczną wiernością. Pytam
ludzi z jakiej racji tutaj stoją, dlaczego zostali zatrzymani, jak długo
czekają i czego się spodziewają? Odpowiedzi padają chaotyczne, głosy
niepewne, trochę zalęknione. Ponadto żołnierz dość kategorycznie
nakazuje milczenie. Ulicą, prostopadle biegnącą do chodnika, na którym
stoimy, idzie długa kolumna wojska niemieckiego. Kiedy szeregi wojska
przeszły żołnierz zwraca się do mnie: „Sprichst du deutsch?" i rozkazuje
mi powiedzieć wszystkim ludziom, stojącym niepewnie na chodniku, że po
przepustki mają przyjść jutro rano o godz. siódmej. Dopiero wtedy będą
wydawane przepustki zezwalające na przejście na drugi brzeg Wisły. Kiedy
mówię to zebranym, Niemiec pilnie słucha, czy dokładnie powtarzam jego
słowa. Nie miałem wątpliwości, że musiał to być Ślązak i że dobrze znał
język polski.
Już późnym wieczorem wróciliśmy z bratem Jerzym Tomzińskim na
plebanię mocno zmęczeni i głodni. Relacja, którą zdaliśmy z przebiegu
naszej wyprawy uspokoiła wszystkich braci. Po kolacji i modlitwach można
było iść na spoczynek. Następnego dnia rano wszyscy wstali dość
wcześnie, spodziewając się szybkiego otrzymania przepustki. Nie
odprawiając Mszy św, — bo dla wszystkich braci odprawił ją ksiądz
proboszcz i udzielił Komunii świętej, udałem się razem z bratem
Aleksandrem Rumińskim do fortecy dęblińskiej. Jakież było moje
niezmierne zaskoczenie, kiedy ujrzałem przed wjazdową bramą do fortu
olbrzymi tłum ludzi. Minęła godzina siódma, minęło dalsze pół godziny i
następna godzina, nadeszła godzina dziewiąta, tłum jeszcze bardziej
„pęcznieje", a brama nadal zamknięta. Dopiero o godzinie dziesiątej
otworzono bramę. Tłum dosłownie wbiega do środka, ale dokąd iść, na
ślepo, za tymi którzy już nie po raz pierwszy przyszli i my biegniemy w
habitach, by stanąć przed jakimś parterowym budynkiem, ustawiamy się w
kolejce, w dość dalekiej odległości od drzwi wejściowych. Nadzór trzyma
Niemiec, dość dobrej tuszy, w czystym mundurze koloru khaki z opaską
czerwoną na lewym przedramieniu i dużymi literami SD w białym kole. Mówi
po niemiecku, ustawia, porządkuje i wpuszcza interesantów do
wewnętrznego pomieszczenia.
Upływają długie, jak wieczność, kwadranse oczekiwania na chwilę
wejścia, a napis na drzwiach obwieszcza, że pracuje się tylko do godziny
dwunastej. Następuje dwugodzinna przerwa i dopiero od godziny
czternastej są wydawane przepustki. Mijają kwadranse, niecierpliwimy
się, bez Mszy Św., bez Komunii Św., bez śniadania. Kolejka wprawdzie
posuwa się względnie szybko, ale liczba ludzi oczekujących na wejście
jest wielka. Czy zdążymy wejść do godziny dwunastej? Perspektywa
następnego dnia, równie bezładnego stania w kolejce wśród ludzi pełnych
bezceremonialności, zajmujących miejsce z brutalną siłą, nie uśmiecha
się nam. Niemcy, przy całej swej systematyczności pozostawali całkiem
obojętni. Skrupulatnie pilnowali jedynie dwóch godzin przeznaczonych na
załatwianie interesantów i drugich dwóch godzin wydawania przepustek. Po
szesnastej wszystkich brutalnie wyrzucą za bramę…
W czasie oczekiwania w kolejce przed budynkiem przepustek, Niemiec
spacerując i porządkując szyk zagadnął niekiedy do jednego, czy drugiego
interesanta, a widząc nas z bratem Rumińskim w białych habitach i
czarnych pelerynach, postawił mi pytanie: „Bist du Pfarrer?".
Odpowiedziałem twierdząco, dodając, że jesteśmy zakonnikami, paulinami.
Nic się nie odezwał. Jednak z jego wyrazu twarzy można było wyczytać
dziwną pogardę. Dochodzi dwunasta. Już jesteśmy blisko. Zęby prędzej,
żeby prędzej… Minuta przed dwunastą Niemiec zamyka od wewnątrz drzwi
na klucz. Rejestracja przepustek na dziś zakończona. Stoimy z bratem
Aleksandrem bezradni, zmaltretowani. A jaka nadzieja może nam
przyświecać, że jutro będzie inaczej… I nagle, jakby wyrósł spod
ziemi, inny jakiś Niemiec w mundurze zwykłego żołnierza, otworzył
zamknięte drzwi i wpuścił tylko nas dwóch do środka budynku. Potem znikł
i więcej go nie widziałem. W dużym pokoju były cztery stoliczki, przy
każdym siedział jakiś mężczyzna w cywilnym ubraniu. Do każdego z
siedzących ustawiona była krótka kolejka, około dziesięciu interesantów.
Stanąłem bezradny i zadaję sobie samemu półgłosem retoryczne pytanie:
„Dokąd teraz mam iść?" Znad stoliczka stojącego w pobliżu mnie podnosi
głowę młody człowiek i wskazuje mi oczyma oraz lekkim skłonem głowy, że
mam podejść do niego. Kiedy stanąłem jako ostatni interesant w kolejce
wybranej, zjawia się nagle Niemiec z opaską czerwoną SD, który przyszedł
z drugiego końca sali i osłupiałym wzrokiem patrzy skąd ja się
znalazłem wewnątrz budynku i stoję blisko stolika. Nic jednakże nie
powiedział, ani nie wyrzucił nas z budynku. Podszedłem do stolika.
Siedzący za nim mężczyzna mówi do mnie półgłosem: „Proszę księdza,
jestem Polakiem, też idę za Wisłę, a ponieważ znam dobrze język
niemiecki, więc mnie wzięli tutaj za urzędnika".
Przedkładam swoją prośbę: „Proszę o przepustkę na drugą stronę Wisły
dla mnie, dla trzydziestu braci zakonu paulinów, oraz na konia z
bryczką; zmierzamy do Częstochowy na Jasną Górę.
— Ksiądz chyba żartuje. Może iść grupa najwyżej dziesięcioosobowa. Absolutnie takiej przepustki nie może ksiądz otrzymać.
— Proszę pana, mówię do niego, już kilka dni idziemy taką dużą grupą
z Leśnej Podlaskiej i nikt nas nie zatrzymywał, a przechodziliśmy przez
Międzyrzec, Dołhę itd. aż do Dęblina. Nie uzupełniłem swej argumentacji
tym szczegółem, że dopiero w Dęblinie zobaczyliśmy Niemców…
Spotykaliśmy pojedynczych albo grupki zaledwie kilku żołnierzy, albo też
całkowicie ogołocone wsie i puste pola.
— Pójdę i zapytam — mówi urzędnik — Kiedy wrócił po dłuższej
nieobecności oznajmił mi, że otrzymam żądaną przepustkę. Wziął potrzebne
dane i powiedział abym zaczekał na placu do godziny czternastej.
3. Dławiący chleb od niemieckiego żołnierza
Na jednym z dziedzińców fortecy dęblińskiej było dużo ludzi. Gdy
rozległ się dźwięk dzwonu, jak sygnaturki kościelnej z najrozmaitszych
drzwi poczęła się wysypywać brać polskich żołnierzy. Byli to jeńcy.
Niektórzy z nich mieli głowy poobwiązywane bandażami, ręce na
temblakach, nogi pobandażowane. Inni posuwali się wolno na protezach.
Wszyscy zmierzali do jednego punktu, do kotła, dymiącego jakąś zupą.
Jakże bolesny, jakże żałosny obraz tych żołnierzy z menażkami na tle
wspomnień sprzed kilkunastu dni, kiedy słyszeliśmy przez radio ogniste
deklamacje, że nie tylko piędzi ziemi naszej nie oddamy, ale nie damy
nawet guzika…
Siedzieliśmy z bratem Aleksandrem na prowizorycznej ławce z grubej
deski przybitej w prostacki sposób dwoma gwoździami do dwóch pali
wbitych w ziemię i czekaliśmy na otrzymanie przepustki. Perspektywa
dwóch długich godzin bezczynności. A przed nami żywy obraz tragedii
Narodu polskiego. Wtem podchodzi do nas niemiecki żołnierz, siada obok
na ławce i podaje nam dwa kawałki, grubo ukrojonego żołnierskiego
ciemnego chleba.
— Macie, zjedzcie, bo jesteście głodni, a jeszcze będziecie czekali
do godziny czternastej. Ja też jestem katolikiem i byłem na Jasnej
Górze. O – widzicie, wyciąga z kieszeni portmonetkę, otwiera i pokazuje
medalik z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej, to z Jasnej Góry.
Coś mnie ścisnęło za gardło, nie mogłem jeść chleba, podanego ręką,
która tkwiła w mundurze oprawców naszego Narodu. Bliźni, brat, zapewne z
rubieży zachodnich naszej
polskiej ziemi, ale zarazem dziwne poczucie doznawanej krzywdy. (A
ten medalik to znak jakiejś tragedii ludzi, którzy go noszą a
jednocześnie służą złym sprawom — red.).
Niemiecki żołnierz porozmawiał chwilę o Jasnej Górze, wierze i
całkiem oderwanych od przeżywanej rzeczywistości sprawach. Potem odszedł
do swoich zajęć, życząc nam szczęśliwego dotarcia do Jasnej Góry.
Dwugodzinne siedzenie i obserwacja przechodzących Niemców, naszych
przygnębionych jenieckich żołnierzy, różnobarwnego tłumu o zróżnicowanej
fizjonomii różnej rozpiętości wieku, dało dużo do myślenia.
Nadeszła godzina czternasta. Tłum przed budynkiem. W drzwiach ukazał
się Niemiec i wyczytuje nazwiska. Jest względnie dużo wyczytywanych
nazwisk, ale mojego jednak zabrakło. Czekamy dalej. Po piętnastu
minutach tenże podoficer niemiecki znowu staje w drzwiach budynku i
wyczytuje dalsze nazwiska tych szczęśliwców, którzy mogą swobodnie i
legalnie przejść na drugi brzeg Wisły. Nas nie ma. W następnym
wyczytaniu nazwisk podobnie. O godzinie piętnastej, po wyczytaniu
kolejnych nazwisk podchodzi do mnie jakiś żołnierz i pyta dlaczego aż do
tej pory nie opuściłem terenu? Odpowiadam, że jeszcze nie otrzymałem
przepustki. A on na to: „O, to źle. Niech ksiądz nie odchodzi z tego
miejsca. Za chwilę tutaj wrócę."
Chwila ta trwała dość długo, już mogłem przypuszczać, że zapomniał,
ale jednak w końcu się zjawił. Podszedł i robił wrażenie, jakby się
czegoś obawiał. Szybko, ale wyraźnie, nieco przyciszonym głosem
powiedział: „Za najbliższym wyczytywaniem nazwisk albo w czasie
następnego będzie nazwisko księdza wyczytane w środku, pomiędzy innymi.
Będzie wyczytane niezbyt głośno i wyraźnie. Proszę wtedy szybko wziąć
przepustkę i jak najszybciej opuścić teren. Proszę też zabrać wszystkich
zakonników aby przed godziną siedemnastą ani jeden z was nie był już w
Dęblinie. Wszyscy o piątej po południu musicie być po drugiej stronie
Wisły."
Nie czekał na żadne podziękowanie, nie dał żadnego wyjaśnienia, szybko oddalił się i nigdy go już nie widziałem.
Przy drugim wywoływaniu nazwisk było i moje. Kilka minut po godzinie
piętnastej trzydzieści opuściłem pospiesznie teren fortecy dęblińskiej.
4. Na grobli — po drugiej stronie Wisły
Z upragnioną przepustką udaliśmy się z bratem Aleksandrem Rumińskim
na plebanię. Nie było czasu na odprawienie Mszy św. ani na zjedzenie
obiadu. Wszyscy alumni, bracia i nowicjusze w liczbie 35 osób
pospiesznie spakowali swoje bagaże i pożegnawszy księdza proboszcza,
wyruszyliśmy za Wisłę. Droga prowadziła podwójnym szlakiem. Wszyscy
piesi przechodzili przez most dla pieszych, natomiast ją wraz z bratem —
jeżeli się nie mylę — Edmundem Pytrakiem — pojechaliśmy bryczką i naszą
poczciwą klaczką przez wojskowy most pontonowy.
Zostaliśmy zatrzymani i wylegitymowani przez młodziutkiego
podoficera niemieckiego, który wdał się z nami w pogawędkę. Przez most
odbywał się przemarsz kolumny wojskowej, a Niemiec zaczął opowiadać, że
jest w wojsku, ale jest klerykiem zakonu ojców franciszkanów. Wówczas w
dobrej wierze, że spotkaliśmy człowieka pokrewnego duchem, powiedziałem:
— Dzisiaj właśnie spotykam drugiego uczciwego Niemca — Jakże gorzko
odpokutowałem to nazbyt szczere, ale trochę nieobliczalne powiedzenie.
Niemiec, kleryczek, jakże krzyknął na mnie z wyraźną złością: „Co to
znaczy: drugiego uczciwego Niemca. Wszyscy Niemcy są uczciwi, dobrzy,
sprawiedliwi!"
Nie pomogły wyjaśnienia, że pierwszy to był ten, który nam umożliwił
otrzymanie przepustki, że mogliśmy wspólnie razem w liczbie 35-ciu
przekroczyć Wisłę. Brutalnie odepchnął nas od mostu, odprowadził na bok
konia z bryczką, a mostem pontonowym przechodziły kolumna za kolumną
wojska niemieckie. Byłem jednym strzępkiem nerwów, pamiętając o
ostrzeżeniu, że przed zmrokiem mamy opuścić dęblińską twierdzę i znaleźć
się po przeciwnej stronie Wisły. Wreszcie zrobiło się trochę luzu. Most
był pusty. Chyba Matka Boża poruszyła serce Niemca, bo dał znak ręką,
byśmy wjechali na most. Przejeżdżając obok usłyszeliśmy ostrzeżenie, by
jechać przez most stępa.
Na drugim brzegu widzimy braci stojących po lewej stronie w
stosunkowo dość dużej odległości, a przy nich kręcących się żołnierzy
niemieckich. Podjechaliśmy z bratem Edmundem. I zaraz następuje pierwsze
spięcie, którego konsekwencje będziemy odczuwać aż do chwili naszego
odejścia.
Niemiec — młody podoficer — postawił pytanie: kto jest
przewodnikiem? Nie znając subtelności języka niemieckiego
odpowiedziałem: — Ich bin Fuehrer (jestem przewodnikiem). I to Niemca
doprowadziło do wściekłości. Rzucał się, pienił, wymyślał, że tylko
jeden jest „Führer" (wódz) — Adolf Hitler. Powtórzył to chyba z dziesięć
razy.
Skąd ja mogłem wiedzieć, że należało powiedzieć: „Ich bin Fuehrung" (przewodnik turystyczny) i byłoby wszystko dobrze.
Bracia wyszykowani jak do przeglądu, stali i oczekiwali na podejście
Niemca, który rewidował, oglądał podnosząc niektórym habit do góry i
wrzeszcząc, że wojujemy ze świętą Tereską i różańcem. Wreszcie nastąpił
najtragiczniejszy moment. Żołnierz pchnięciem w piersi strącił z nasypu
do rowu trzech braci kleryków i kazał innemu przygotować karabin do
strzału. Przy rewizji znalazł bowiem u nich brzytwy. Było bowiem
ogłoszenie, że karze śmierci podlega ten przy kim znaleziona zostanie
brzytwa. Mówiłem, tłumaczyłem, prosiłem, że nie wiedzieliśmy o
rozporządzeniu, że bracia nie są winni, że za nich ja, jako ich
przełożony jestem odpowiedzialny. Wszystko to było, jak przysłowiowy
groch rzucany o ścianę. Niemiec nie słuchał tego, co do niego mówiono,
jakby moje słowa zupełnie do niego nie docierały.
Nagle — i to było szczęście i chyba wybawienie — zainteresował się
naszą klaczką i bryczką. Zaczęła się rewizja kosza. Najpierw przejrzeli
ubrania, bieliznę, następnie otworzyli mój neseser i zobaczyli szereg
zawiniętych w szary papier podłużnych rurek. Na pierwszy rzut oka
wyglądać to mogło jak naboje. Rzucili się na te „patrony" i rozrywając
zawiniątka zobaczyli szczelnie, systematycznie pozawijane srebrne
dwuzłotówki. Rozwinęli każdą rurkę i wyrzucili luzem wszystkie monety do
pudełka, nic jednak nie zabierając. Zaciekawiły ich natomiast i znęciły
gruszki i surowe ogórki. Chyba z pół kosza zniknęło w mgnieniu oka.
Zachęcani przeze mnie skwapliwie korzystali z widocznego dla nich
przysmaku. Wróciłem z Niemcami do braci, pozostawionych nad rowem i tych
trzech nieszczęsnych tkwiących w rowie.
Podoficer, będący zarazem komendantem placu zapytał: „dokąd teraz pójdziecie?".
Odpowiedziałem, że do najbliższej wsi, bo już się ściemniało i iść nawet trudno.
„No, idźcie, jesteście wolni. I wy też" — zwrócił się do trzech
braci stojących w rowie. Równocześnie rozkazał żołnierzowi zamknąć
magazynek karabinu. Zrobił ręką gest życzliwego pożegnania, któremu
towarzyszył uśmiech.
Teraz opuściły mnie siły. Czułem — idąc — jak drżą mi nogi i jak
jestem osłabiony, a trzeba było odejść możliwie jak najdalej. Wieczór
już zapadł i było zupełnie ciemno. Szosą jechały nieustannie ciężarowe
auta niemieckie oślepiając nas światłem reflektorów. Widać było celowe
spychanie nas poza pobocze szosy. Musieliśmy się przekradać pomiędzy
drzewami i wąziutkimi pasemkami ziemi ponad rowem. Zmęczeni, głodni,
wyczerpani przeżytym strachem, w nieustannej trwodze o życie brnęliśmy
naprzód aż do opactwa.
5. Przyjęcie w opactwie
Zatrzymał nas widok kościoła. Po prawej stronie szosy olbrzymi park
samochodowy. Po lewej stronie parkan z kamienia polnego. Wejście na
dziedziniec kościelny otwarte, nie ma żadnej warty. Wchodzimy całą
zwartą ławą. Na dziedzińcu stoi mały murowany domek, podobny do
mieszkania dozorcy. W oknie pali się światło. Podchodzę do okna i widzę,
że siedzi w pomieszczeniu kilku Niemców, którzy grają w karty.
Zapukałem delikatnie w szybę i wówczas wewnątrz mieszkania powstało
niesłychane zamieszanie, żołnierze porwali karabiny i wybiegli na
zewnątrz budynku. Widok tak wielkiej ilości ludzi, zwiększony jeszcze
wyglądem biało czarnego okrycia, zresztą niewiadomego pochodzenia, jakby
sparaliżował ich działalność. Najbliżej stojącemu żołnierzowi
wytłumaczyłem, że jesteśmy zakonnikami, idziemy do Częstochowy za
otrzymaną przepustką od władz niemieckich i chcemy zatrzymać się na
plebanii u księdza proboszcza.
Wszyscy bracia zostali przy bramie pod kuratelą żołnierzy a mnie
poprowadzono do plebanii, stojącej w głębi dziedzińca kościelnego. Przy
drzwiach domu plebańskiego stała warta z uzbrojonych żołnierzy.
Porozumieli się między sobą. Wartownik wziął mnie następnie ze sobą i
zaprowadził na pierwsze piętro, gdzie zaanonsował ordynansowi. Ten
wszedł do wnętrza pokoju i po chwili pozwolił mi wejść do środka. Za
stołem siedział pułkownik, w pokoju znajdowało się kilku oficerów,
Pułkownik zapytał kim jestem?, skąd przychodzę?, ilu mam ludzi ze sobą?
czy wszyscy są duchownymi?, dokąd idziemy? Popatrzył na mapę rozwieszoną
na ścianie i powiedział:
— Wczoraj Rosjanie wkroczyli do Leśnej Podlaskiej. Może ksiądz
zatrzymać się u księdza proboszcza, który mieszka w tym samym budynku,
ale nie wolno mu opuszczać domu. Ksiądz jutro będzie mógł pójść do
kościoła, odprawić nabożeństwo, ale nie wolno ojcu spowiadać, ani głosić
żadnej nauki. Gdzie będzie ojciec tam też powinni być razem wszyscy
zakonnicy. O godzinie 10-ej musicie opuścić plebanię.
— Dziękuję panu pułkownikowi. Zastosuję się do wszystkiego co mi
zostało oznajmione. O godzinie 10-ej opuścimy opactwo. Wróciłem do
braci, oczekujących mnie z niecierpliwością przy bramie na dziedzińcu.
Wszyscy dokładnie policzeni przez eskortującego nas żołnierza weszliśmy
na plebanię.
Przyjął nas ksiądz Kotowski, późniejszy prałat i bliski
współpracownik w Sekretariacie J.E. Ks. Kardynała Wyszyńskiego. Ksiądz
proboszcz przyjął nas serdecznie i choć sam pozostawał w areszcie
domowym zachowywał ogromny spokój. Rozmowa była miła, szczera i
braterska. Jej wspomnienie zachowaliśmy obaj. Kiedy po blisko
trzydziestu latach spotkaliśmy się przy stole wspólnym z Księdzem
Prymasem, nawiązując do tamtego, jedynego w życiu spotkania, ks.
Kardynał Wyszyński powiedział: „Nie wiedziałem, że się znacie i że Was
obu łączą tak zażyłe i serdeczne więzy".
Ks. Kotowski został z całą naszą paulińską gromadą mocno ściśniętą w
szczupłym jak na tak wielką ilość zakonników pomieszczeniu, a ja w
sypialni księdza proboszcza moczyłem mocno sfatygowane nogi. Nagle
otworzyły się drzwi pokoju i z odległego pomieszczenia kuchennego ksiądz
Kotowski głośno zawołał: „Proszę ojca, proszę zaraz przyjść tutaj bo
pan oficer jest w kuchni i żąda wyjaśnień".
Z wilgotnymi jeszcze — tylko ręcznikiem otartymi nogami, wsuniętymi
do butów przyszedłem do kuchni. Przed zakonnikami stał oficer, obok
niego żołnierz z karabinem. Niemiec zapytał mnie czy jestem przełożonym?
a po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, zaczął pytać: ilu nas jest,
dokładnie sprawdził liczbę; dlaczego jedni mają wygolone na głowie
tonsury, a inni ich nie mają? Wyjaśniłem, że są to bracia, a nie alumni
seminarium. Po tym zaczęły się szczegółowe indagacje czym się różnią
jedni od drugich? Jakie są różnice w ubiorze, funkcjach, wykształceniu?
Powtórzył następnie to wszystko, co mówił mi pułkownik, że zakonnicy
mają być razem ze mną, nie wolno im wychodzić oddzielnie nawet do
kościoła, nie wolno z nikim rozmawiać. Pytał czy ktoś z zakonników nie
ma broni palnej lub innej. Zapowiedział, że następnego dnia o godzinie
10-ej mamy opuścić opactwo. Następnie zwrócił się do mnie i stanowczym
głosem zapowiedział, że zarówno za wszystkich zakonników, jak i za
każdego poszczególnego ja jestem osobiście odpowiedzialny pod groźbą
utraty życia. Po czym razem z żołnierzem opuścili kuchnię. Zostaliśmy
sami. Atmosfera rozładowała się. Wszyscy byli zadowoleni z takiego
obrotu sprawy. Pani gospodyni księdza Kotowskiego roztoczyła iście
matczyną, dobrotliwą opiekę i choć było nam trochę ciasno w szczupłych
pomieszczeniach plebańskiego opactwa cieszyliśmy się serdeczną i
rodzinną atmosferą. Po raz pierwszy od dnia naszego wyruszenia z Leśnej
Podlaskiej brat Edmund Piotr Pytrak nie starał się o nasze wyżywienie.
Był on dla nas opatrznościowym człowiekiem. Jakkolwiek wyruszyliśmy
zaopatrzeni na drogę — to młode, pełne życia organizmy szybko spalały
wszystkie kalorie. Młodzi bracia mieli apetyt. Wędrówka piesza,
przemierzane kilometry, samo powietrze, jakim młodzież oddychała,
domagały się regeneracji sił. Czasem trudno było zdobyć pożywienie, ale
brat Edmund zawsze umiał trafić na ofiarnych ludzi, którzy
bezinteresownie nas zaopatrywali.
Wieczorem w całkowitym spokoju nasz niezrównany infirmeriusz br.
Teofil Krauze z godną podziwu cierpliwością i delikatnością dawał
plastry na odciski, smarował skaleczenia, odparzenia, nacierał zbolałe
miejsca. Najpóźniej chodził na spoczynek, bo sporo czasu upływało zanim
wszyscy – cierpiący zostali zaopatrzeni.
6. Do Częstochowy
Rano po raz pierwszy od wyjścia z Leśnej Podlaskiej mogliśmy
odprawić normalne wspólne rozmyślanie. Mieliśmy do swej dyspozycji
obszerny, widny, czysty kościół. Widzieliśmy ludzi w kościele ale nie
zbliżaliśmy się do nich. Panowało milczenie. Po odprawieniu Mszy św. i
Komunii Św., po krótkim dziękczynieniu Ks. Kotowski poczęstował nas
gorącym śniadaniem.
O godz. 10-ej serdecznie żegnani opuściliśmy Opactwo. Poszedłem do
pułko¬wnika zameldować, że zgodnie z wczorajszym poleceniem opuszczamy
plebanię. Doszliśmy do Bąkowca. Tutaj zatrzymał nas żołnierz niemiecki,
Ślązak, mówiący dość dobrą polszczyzną:
— Dokąd idzieta?
— Do Częstochowy. —
— No to zaczekajta. Niedługo będzie Zug (pociąg) to pojedzieta.
— Kiedy, o której godzinie będzie?
— Nie wiem, jak przyjedzie to będzie; wówczas pojedzieta.
— A gdzie bilet kupić?
— Nie trza kupować i tak pojedzieta.
Ale teraz co zrobić z klaczką i bryczką? Zżyliśmy się z tym miłym,
potulnym stworzeniem i nikt nie myślał by z nim się rozstawać i oddawać
klaczkę w ręce żołnierzy niemieckich. Co zrobić? Niemcy chcieli kupić
klaczkę. My jednak nie clicieliśmy sprzedać konia. Ostatecznie
załatwiliśmy, że klaczka i bryczka zostaną w opactwie, potem ktoś z
Częstochowy przyjedzie i zabierze je.
Na przyjście pociągu czekaliśmy dosyć długo. Były to godziny
popołudniowe kiedy nadjechał pociąg. Pełen był ludzi — uciekinierów.
Skąd szedł? Nikt nie potrafił powiedzieć. Ślązak nam tylko zaręczał, że
jedzie „do Polski" i że warto jechać, bo nie będziemy szli, ale jechali.
Jechali inni, wsiedliśmy i my. Długa to była droga. Dojechaliśmy do
Radomia. Pociąg zatrzymał się, nie wiadomo było ani gdzie, ani dlaczego,
ani jak długo będzie stał. Pociąg był strzeżony przez żołnierzy
niemieckich, od których niczego nie można się było dowiedzieć, a zresztą
czy oni sami wiedzieli dokąd jadą? Z Radomia dotarliśmy do Kielc,
również z różnymi przystankami dłuższymi czy krótszymi. W Kielcach
wyszedłem z wagonu i chciałem podejść do niemieckiego żołnierza, który
był na peronie, by zapytać dokąd właściwie jedziemy? Nie pozwolił mi
nawet podejść do siebie, kopnął mnie tylko i zdjął z ramienia karabin.
Wszedłem do wagonu, zdając się na Bożą Opatrzność. Pociąg ruszył, ale
dokąd jedziemy? W niepewności, kiedy było już ciemno 30 września 1939
roku dotarliśmy jednak szczęśliwie do Częstochowy na dworzec kolejowy
Stradom. Nikt nas nie zatrzymywał gdy wysiadaliśmy. Mijając późnym
wieczorem patrole niemieckie nikt nie legitymował nas. 35-ciu mnichów w
białych habitach i czarnych płaszczach szło przez puste miasto na Jasną
Górę. Przyszliśmy do macierzystego domu, do Matki, zmęczeni, senni,
moralnie przybici, Do klasztoru wróciliśmy w dniu imienin naszego brata
Hieronima Pośpiecha. Podano nam herbatę słodzoną sacharyną i kartkowy
chleb z marmoladą. Skończyło się jednak koczowanie po stodołach, w
ciasnych plebaniach, na podłogach.
W następnym dniu — niedzielę — przełożeni radzili co zrobić z
przybyłymi? W poniedziałek ojciec administrator Bogumił Natkański dwoma
furami, wymoszczonymi słomą, wywiózł tych braci kleryków, którzy musieli
jeszcze „humaniorę" wykończyć, do Krakowa na Skałkę. Studiujący
filozofię zostali na Jasnej Górze i życie potoczyło się normalnym
wojennym torem.
Część uczestników wędrówki została i trwa w Zakonie po dzień
dzisiejszy. Niektórzy odeszli do Pana po zapłatę swego życia. Niektórzy
poszukali szczęścia wśród zmiennych losów świata, inni — pozostali
wierni Bożej służbie
oddając swoje siły i zdolności na usługi wiernym, rozproszonym po diecezjach. Oby wszystkich łączyła miłość Chrystusowa.
o. Józef Jaskółowski, ZP
artykuł opublikowany w: Miesięcznik ‘Jasna Góra’. Rok V. Nr 1(39), styczeń 1987 r., s.38-48.