dwa lata temu z ust prowincjała kapucynów, który tą decyzją zmienił
moje obowiązki zakonne. Pracowałem wówczas w Wydawnictwie Serafin i
termin public relations nie był mi obcy, również ze względu na świeżo
przeczytane opracowania z tej dziedziny. Doskonale więc zdawałem sobie
sprawę, jakie obowiązki wiążą się z moją nową funkcją: kontakty z
mediami i innymi instytucjami, informowanie o naszej działalności,
budowanie wizerunku zakonu na zewnątrz. Pomyślałem tylko: PR we
współczesnym świecie robi zawrotną karierę, ale… w zakonie? Czyżby
nasza prowincja popadła w kryzys, zniszczyła swój wizerunek wśród
wiernych, że trzeba powoływać specjalną instytucję, która zajmie się
odbudowywaniem utraconego prestiżu? Choć jestem człowiekiem dość
przebojowym i otwartym na nowe wyzwania, to nawet dla mnie powołanie
takiej funkcji w zakonie było decyzją dość śmiałą.
Sukces "kapitałowy"
Ponieważ funkcja, którą mi powierzono, była zupełnie nowa, nie
miałem wprawdzie problemów z przejmowaniem dokumentów po moim
poprzedniku, ale też nie wiedziałem, jak zabrać się do działania.
Pierwsze kroki skierowałem więc do księgarni, by zakupić fachową
literaturę i dowiedzieć się, jak zostać dobrym piarowcem. Książkę wręcz
pochłonąłem. Nie przyniosła ona jednak żadnych pocieszających
odpowiedzi. Jej treść nie odbiegała od tego, co przeczytałem w wielu
pozycjach dużo wcześniej. Ukazywana w nich teza była prosta: dobry
wizerunek firmy przekłada się na zaufanie do niej, to procentuje
zwiększoną ilością zakupów produktów przez nią oferowanych, co w sposób
naturalny przekłada się na lepszy wynik finansowy. Działania PR mają w
przypadku firmy przynieść realne korzyści finansowe. Zasada jest prosta
i klarowna, tylko że nijak nie przystaje do rzeczywistości kościelnej,
w której nie chodzi o wynik finansowy i zwiększone zainteresowanie
kupnem produktów, gdyż Kościół nic nie sprzedaje!
Zadałem sobie zatem podstawowe pytanie: co oferuje Kościół jako
"firma"? Słowo "firma", oczywiście, nie przywołuje w tym przypadku
pozytywnych skojarzeń, ale próbując przebić się przez potoczne
znaczenie słów, zadawałem sobie z uporem maniaka pytania, które
powinien rozważyć każdy piarowiec obejmujący swój urząd w nowej pracy:
Co my, zakonnicy oferujemy innym? Co możemy "sprzedać"? Do czego chcemy
przekonać "klientów"? Odpowiedź była prosta i dość szybko przyszła mi
do głowy: Kościół oferuje od dwóch tysięcy lat ten sam towar –
zbawienie w Jezusie Chrystusie. Marka firmy jest wiekowa i niewiele
instytucji może się taką poszczycić (co złośliwsi od razu zauważą, że
nie liczy się jedynie długość trwania marki na rynku, ale jej jakość, i
przywołają nieudane "inwestycje przedsiębiorstwa" w postaci inkwizycji,
wypraw krzyżowych i wielu, wielu innych). Pierwszy etap poszukiwań
zamknąłem krótkim podsumowaniem: marka – Kościół, logo – krzyż, towar –
zbawienie w Jezusie Chrystusie, cena towaru – za darmo. I tak doszedłem
do sedna sprawy.
Towar obecny na rynku!
Zadaniem piarowca jest zainteresowanie klientów oferowanym towarem,
a czasami może nawet bardziej niż o zainteresowanie chodzi o
poinformowanie, że towar jest na rynku. Nikt przecież nie kupi
rewelacyjnego szamponu do samochodu z emulsją woskującą, jeżeli nie
dowie się, że taki produkt w ogóle istnieje.
Towar "Zbawienie za darmo" – obecny na rynku! Tylko my mamy tak
długo trwającą promocję – za darmo od dwóch tysięcy lat!". Podpisano:
Kościół katolicki. Oczywiście takie stwierdzenie może wywołać
zdziwienie, a nawet ironiczny uśmiech na twarzach wielu osób, jednak
dobra nowina o Jezusie Chrystusie okazuje się paradoksalnie dla każdego
pokolenia nowością, kopernikańskim przewrotem czy odkryciem Ameryki
przez Kolumba. Tym była również dla mnie, gdy w wieku dziewiętnastu lat
po raz pierwszy odkryłem, że jestem zbawiony za darmo! Za moje
zbawienie zapłacił Jezus Chrystus swoją krwią przelaną na krzyżu, swoją
śmiercią i zmartwychwstaniem, dlatego nie muszę zaskarbiać sobie tego
zbawienia! Co więcej, nawet gdybym chciał je sobie wysłużyć (a
dotychczasowe moje życie było właśnie wielką pogonią za zasługami), to
nie jestem w stanie tego dokonać, ponieważ zbawienie jest za drogie –
nieosiągalne dla człowieka.
Misja Kościoła jest jedna i podstawowa – to głoszenie Jezusa
Chrystusa jako jedynego zbawiciela człowieka. Takie zadanie pozostawił
uczniom Chrystus przed swoim odejściem do Ojca: "Idźcie i nauczajcie
wszystkie narody!". Dzisiaj na skutek podejmowanych przez Kościół
rozlicznych inicjatyw i dzieł charytatywnych (prowadzenie szpitali,
szkół, przytułków, domów opieki, jadłodajni dla biednych) często
dokonuje się jej rozmydlenie. Warto zatem mieć na uwadze, że jeśli
Kościół decyduje się na podejmowanie innych zadań i posług na rzecz
bliźniego, wynika to jedynie z miłości, z faktu, że w drugim człowieku
dostrzega Jezusa – swojego Mistrza i Pana.
Niepomierny zysk
Swego czasu prawie przez rok posługiwałem w sanktuarium Ojca Pio w
San Giovanni Rotondo. Ówczesny gwardian, br. Nazario Vasciarelli,
angażował mnie również w prace związane z promocją sanktuarium. Miałem
więc możliwość przyglądania się, w jaki sposób można zachęcić nowe
osoby, aby odwiedziły miejsce życia i śmierci Ojca Pio. Kiedy patrzy
się na rzeczywistość wyłącznie z ekonomicznego punktu widzenia, wówczas
wszystko trzeba przeliczać na złotówki czy euro i kontrolować, czy
inwestycje się spłacają i są równoważone przez przychody. Jednakże w
instytucji takiej jak Kościół cel jest diametralnie odmienny.
Wizyta pielgrzyma w sanktuarium niekoniecznie musi być dochodowa.
Czasami jest – to fakt – ale w wielu przypadkach właśnie struktura
dotuje pielgrzyma. Gdy na skutek swojej wizyty dana osoba odnajdzie na
nowo wiarę, spotka się z Bogiem w sakramencie pokuty i pojednania,
porzuci grzeszne życie, wchodząc na drogę praktykowania przykazań i
uczciwego życia – czy w tym przypadku możemy mówić o jakimkolwiek
rachunku finansowym? Taka sytuacja jest warta każdych pieniędzy! Na
szczęście Pan Bóg troszczy się również o instytucję Kościoła i dziś nie
trzeba zamykać sanktuariów ze względu na deficyt finansowy. Ale nie o
to przecież chodzi.
Sytuacja warta każdych pieniędzy
Osobiście wielokrotnie byłem świadkiem nawróceń, które dokonywały
się w San Giovanni Rotondo. Ludzie bardzo często zjawiali się tam
jedynie w charakterze osoby towarzyszącej, czasem przyjeżdżali z
ciekawości, a niekiedy jedynie z próżności, aby móc później pochwalić
się wśród znajomych, że oni już byli u Ojca Pio. Motywacja to z
ludzkiego punktu widzenia bardzo prymitywna czy nawet naganna, życie
pokazuje jednak, że Pan Bóg radzi sobie nie tylko z naszymi czystymi
intencjami, ale również z tymi mniej szlachetnymi i wzniosłymi. Dla
Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Pamiętam, ile emocji wzbudziła we mnie idea przygotowania musicalu o
życiu i śmierci Ojca Pio. Sanktuarium zamówiło go i wystawiło gratis
dla obecnych wówczas na placu dwudziestu tysięcy pielgrzymów. Wśród
nich znalazło się również zaprzyjaźnione ze mną małżeństwo z trójką
dzieci. Najstarszy chłopak, znużony zwiedzaniem "tylu świętych miejsc"
jednego dnia, najchętniej oddaliłby się z sanktuarium, gdyby nie fakt,
że po prostu nie było gdzie pójść. Został więc na musicalu i ku memu
zdziwieniu właśnie on najbardziej spośród nas był poruszony tym, co
zobaczył i usłyszał. W spektaklu wykorzystano właściwie jedynie teksty
z listów i oficjalnych biografii świętego, które bardzo dobrze znałem,
gdyż nieraz do nich sięgałem. Jednakże dla tego nastolatka było to
pierwsze spotkanie ze Świętym Pio. On po raz pierwszy zobaczył i
usłyszał, co Stygmatyk ma do powiedzenia; co więcej, dotarło do niego
to, co przez niego ma mu do powiedzenia sam Chrystus. Gdyby nie ten
musical, prawdopodobnie ten młody człowiek nigdy nie sięgnąłby po
lekturę religijną, mało interesującą dla ludzi w jego wieku.
Zrozumiałem wówczas, że Pan Bóg chce i wykorzystuje wszystko, by
dotrzeć do człowieka z dobrą nowiną o śmierci i zmartwychwstaniu swego
Syna. Oczywiście Kościół jest powołany do głoszenia Ewangelii w
prostocie i ubóstwie. Nie pokładam też nadziei w nowoczesnych i drogich
środkach przekazu. Pan Jezus wybrał prostą i skromną formę mówienia
ludziom o Bogu, gdyż to nie tyle forma przekazu, co autentyczność
mówiącego sprawia, że przyciąga on do Kościoła i Boga.
Za i przeciw
Wracając do postawionego na wstępie pytania: Czy Kościołowi
potrzebny jest PR?, należy na nie odpowiedzieć dwojako. Nie – jeśli
widzimy w nim przedsięwzięcie nastawione tylko na poklask i uznanie,
sukces i ekonomiczny zysk. Tak – jeśli zobaczymy w tej funkcji rolę
służebną, która polega na informowaniu społeczeństwa o działaniach
podejmowanych przez Kościół.
Cóż z tego, że kapucyni w wakacje organizują wspaniałe Spotkanie
Młodych w Wołczynie i kilkanaście serii rekolekcji w górach, jeżeli
nikt o tym na skutek braku informacji nie usłyszy, w związku z czym nie
będzie miał też szansy, aby z tych propozycji skorzystać. Stąd strona www.kapucyni.pl
jest próbą dotarcia do ludzi, poinformowania ich. Taką rolę spełnia
również wydawany przez nas w formie elektronicznej i rozsyłany drogą
e-mailową bezpłatny Biuletyn Informacyjny Kapucynów, który można
zamówić na naszej stronie internetowej.
Public relations ma więc w Kościele misję podwójną: jedna to proste
informowanie o tym, co się u nas dzieje, co robimy i do czego pragniemy
zaprosić; druga natomiast jest dużo poważniejsza, bo chodzi o głoszenie
śmierci i zmartwychwstania naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Media w tym
momencie stają się jedynie narzędziem, środkiem przekazu, formą
komunikacji, możliwością dotarcia do drugiego człowieka z dobrą nowiną
o Bogu, który go kocha. Stąd też public relations doskonale wpisuje się
w podstawową misję Kościoła – głoszenie nadziei, którą daje Bóg w
osobie naszego jedynego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa.
o. Paweł Teperski OFMCap (autor jest dyrektorem Biura Prasowego Kapucynów)