Po jakimś czasie znaleźliśmy się w dwumilionowej stolicy Haiti. Taksówkarz zawiózł nas do domu inspektorialnego. Dom ten nie ucierpiał zbyt wiele podczas ostatniego trzęsienia ziemi. Po przywitaniu się z ks. Inspektorem i toalecie, ruszyliśmy z wikariuszem inspektora, aby zobaczyć nasze salezjańskie domy w stolicy (są 4 wspólnoty). Wyjechaliśmy na ulicę przeciskając się przez tłum ludzi po obu stronach, sprzedających swe towary. Większość tych towarów pochodzi z darów, które napłynęły z różnych krajów świata. Rozglądając się po zrujnowanych budynkach nie widać żadnych sklepów. Prawie wszystkie budynki zniszczone. Zajechaliśmy do jednej ze wspólnot salezjańskich. Tu zauważyliśmy ogrom zniszczenia: popękane budynki, zawalone sufity. Odwiedziliśmy jeszcze inną wspólnotę, gdzie mieści się zespół szkół mechanicznych. Tu sytuacja jeszcze gorsza. Widzieliśmy stosy gruzów, zniszczone auta. Ksiądz dyrektor tej wspólnoty oprowadził nas po terenie szkoły. Na chwilę zatrzymaliśmy się przed ogromnym zawaliskiem, a po chwili milczenia usłyszeliśmy słowa: "Tu mieścił się budynek wykładowy, gdzie zginęło 300 uczniów i dwóch naszych współbraci. Jeszcze teraz słyszę głos uczniów krzyczących i proszących o pomoc. Zatrzęsło jeszcze raz, tym razem mocniej, nie dało się nikogo uratować. Siła natury była silniejsza od człowieka." W ciszy modliłem się za tych wszystkich ludzi. Boże przyjmij ich do swojej światłości i okaż im swoje miłosierdzie.
Następnie udaliśmy się pod katedrę. Kompletnie zniszczona i chyba nie da sie ją odbudować. Tak samo z budynkami, gdzie urzędował prezydent i rząd. Z nastaniem późnego wieczora wróciliśmy do domu inspektorialnego. Podczas jazdy widzieliśmy ludzi, którzy ciąż błąkają się po ulicach. Na skrzyżowaniach pojawiły się samochody Organizacji Narodów Zjednoczonych, które patrolują ulice. Nasz przewodnik powiedział, że teraz w nocy jest niebezpiecznie. Kradzieże, napady, rozboje, morderstwa. Trzeba bardzo uważać. Dojechaliśmy do domu inspektorialnego na spoczynek, który poprzedziła mała kolacja i toaleta. Gdy sie położyłem wydawało mi się, że słyszę tych krzyczących pod gruzami, proszących o pomoc. Za oknem gwar, śpiewy aż do 4,00 nad ranem. Potem cisza, która pomogła mi zasnąć, jednak nie da długo, gdyż znów obudził mnie gwar. Wyglądając przez okono zauważyłem, że ludzie znów wychodzą ze swymi towarami, rozstawiają swoje stragany. Znów zaczyna się kolejny dzień walki o przetrwanie. Przed południem rozpoczęliśmy drogę powrotną, która nie była już tak zaskakująca. Wróciliśmy do stolicy Dominikany: Santo Domingo.
Rozpoczęły sie dni obrad. Po skończonych kilkudniowych obradach wróciliśmy na Kubę, a z niespodzianką: nie mogliśmy wylądować w stolicy Hawanie, gdyż huragan, o dość dużej sile, zwany „Paula" na to nie pozwalał. Wylądowaliśmy na innym lotnisku, ok. 300 km od stolicy w miasteczku Cayo Largo, aby przeczekać huragan. Po 2 godzinach odlecieliśmy do Hawany. Po drodze oczywiście mieliśmy dość silne turbulencje. Za moimi plecami jakaś kobieta zaczęła krzyczeć, w drugim miejscu, inna zaczęła się modlić. Przyłączyłem się do jej modlitwy i ja, ale w ciszy. Po wylądowaniu na chwilę całe lotnisko utonęło w mroku z powodu braku prądu. Z wielkim opóźnieniem dotarliśmy do domu. Po drodze widzieliśmy dużo powalonych drzew, zerwanych dachów, ułamanych balkonów. Po powrocie rozpocząłem sprawdzanie naszego budynku. Winda nie działa, spalił się motor (znów trzeba szukać funduszy na naprawę), w jednej z sal wyrwane okno, w innej nie działa klimatyzacja i znów trzeba wszystko naprawiać. Nic to, uczymy się życia od nowa.
To na tyle, trochę się rozpisałem. Kończąc pozdrawiam moich współbraci salezjanów, cała rodzinę salezjańską i tych wszystkich, z którymi moje drogi się skrzyżowały.
Wraz z modlitewną pamięcią
Ks. Andrzej Borowiec