Po 17 września 1939 r. rozpoczęto zniewolenie od rozbrajania oficerów i żołnierzy, bo walczyli z napaścią Niemców na Polskę, a Stalin był wówczas sojusznikiem Hitlera. To oni wspólnie dokonali IV rozbioru Polski.
Gdy dokonał się pierwszy akt sowieckiej agresji i wielotysięczne rzesze żołnierzy poszły do niewoli, później jak wiemy część z nich, tj. ponad 20 tysięcy, została zamordowana w sposób wyjątkowo okrutny – strzałem w tył głowy. Znane miejsca haniebnego mordu to: Katyń, Charków i Miednoje odpowiednio z obozów: Kozielsk, Starobielsk i Ostaszków. Do nowo odkrytych i ujawnionych tego typu miejsc mordu należy również Bykownia.
Rozpoczął się akt drugi zbrodniczego planu mającego na celu unicestwienie Narodu Polskiego. W ciągu 20 miesięcy okupacji sowieckiej ze wschodnich terenów ziem polskich w czterech masowych deportacjach:
10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 r.
oraz 21 czerwca 1941 r.
wywieziono co najmniej 1 600 000 obywateli na syberyjską tajgę i stepy Kazachstanu.
zobacz więcej: www.emazury.com/sybiracy/historia.htm
Marzenie – kromka chleba
Kolczasty drut, którym krępowano ręce polskich oficerów w drodze na śmierć w Miednoje, otacza niczym korona cierniowa jeden z dwóch kamieni węgielnych pomnika Zesłańców Sybiru we Wrocławiu. Oba można zobaczyć przez szybę mensy ołtarza polowego przy pomniku.
Na drucie jest więc krew polskich oficerów, mordowanych z wyrachowaniem z rozkazu Stalina. Wydobyty został z ich grobów. Kamień węgielny, który otoczono drutem, to dar oddziału Związku Sybiraków w Opolu. Zaprojektowany został przez dr. Tadeusza Podkowkę, a wykonany – z białego marmuru z ciemnymi smugami, co ma sens alegoryczny. Biel symbolizuje niewinność i godność ofiar reżimu stalinowskiego, zaś ciemne smugi – przemoc i zbrodnie dokonane na zesłańcach. Na marmurze umieszczono krzyż symbolizujący nadzieję chrześcijańską, polskiego orła w koronie i herb Związku Sybiraków, którego elementem są rozerwane łańcuchy niewoli. Podłoże drobin mosiężnych, na którym osadzono kamień węgielny, jest symbolem walki o niepodległość.
Drugi kamień węgielny przywieziono aż z ziemi irkuckiej – symbol zsyłek. To dar przebywających tam wciąż Polaków, którzy zostali wywiezieni i już tam zostali. Oba kamienie węgielne poświęcił podczas 46. Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w 1997 r. we Wrocławiu papież Jan Paweł II.
„Nasz pomnik nie jest pięścią zwróconą w kierunku wschodniej granicy, ale krzyżem pojednania" – podkreślił 20 września 2000 roku podczas jego odsłonięcia i poświęcenia Ryszard Reiff, prezes Związku Sybiraków. A kard. Henryk Gulbinowicz, ówczesny metropolita wrocławski, poświęcając pomnik, rzekł: – Tym wszystkim, których enkawudziści wyrwali w tę pamiętną noc ze snu i wywieźli na nieludzką ziemię, w głąb bezkresnej tajgi.
Trudne życie zesłańców, dla których marzeniami były najczęściej tylko kromka chleba i powrót do ciepłej ojczyzny, przypomniał też ówczesny premier Jerzy Buzek, kolejny uczestnik uroczystości. Stwierdził, że ten pomnik jest przede wszystkim „hołdem dla tych, co zginęli", „wyrazem pamięci dla następnych pokoleń", świadectwem, że zwyciężyła wolność i prawda. I że to nie przypadek, że powstał on we Wrocławiu, bo to miasto, gdzie „wielu mieszkańców szczyci się swoim kresowym pochodzeniem".
Właśnie ta myśl przyświecała uczestnikom III Zjazdu Związku Sybiraków w 1998 roku w Jeleniej Górze, którzy zatwierdzili budowę pomnika. Z inicjatywą wystąpił Ryszard Reiff. Pomnik upamiętnia nie tylko tych, którzy zostali w bezimiennych grobach w bezkresnych terenach tajgi, tundry i w stepach Kazachstanu, ale i tych, którzy przeżyli deportację, obozy karne, więzienia, głód, poniewierkę i wrócili do Polski – czytamy w publikacji "Kwiecień – miesiąc pamięci Golgoty Wschodu we Wrocławiu (Wrocław 2007).
Konkurs na pomnik, który ogłoszono w l996 roku, wygrał artysta-rzeźbiarz Jarosław Perszko, potomek kilku pokoleń zesłańców – sybiraków, mieszkaniec Hajnówki, leżącej na skraju Puszczy Białowieskiej. Wygrało dzieło monumentalne w wyrazie – wznoszący się w górę niczym krzyk rozpaczy żelbetowy krzyż wysokości 12,5 m przebija monumentalną ścianę, z której wyłania się granitowy napis „Zesłańcom Sybiru".
Sybiracy czekali na zgodę na lokalizację pomnika trzy lata. Nie każdemu spodobała się jego forma, dla niektórych – zbyt monumentalna. Dziwna argumentacja, skoro pomniki swym wyrazem – często właśnie monumentalnością – mają zwrócić uwagę współczesnych na ważne fakty z przeszłości.
– Ludzie pytają czasem, po co stawia się kolejny monument, skoro na tym miejscu mógłby powstać plac zabaw dla dzieci, a beton i żelazo posłużyłyby do budowy fundamentów domów mieszkalnych. Na szczęście nie wszyscy tak myślą, bo jeśli chcemy zbudować przyszłość pokoju i życzliwych ludzi, musimy pamiętać o przeszłości i historii. My, chrześcijanie, nie potępiamy katów, ale nie zapominamy o kaźni – ks. Franciszek Głód z Wrocławia, kapelan miejscowych Sybiraków, odniósł się do zastrzeżeń malkontentów w kazaniu, które wygłosił podczas Mszy świętej przy pomniku, podczas jego poświęcenia.
Pomnik odsłonili przewodniczący Komitetu Budowy Pomnika prof. Tomasz Szepietowski i przedstawiciele najstarszych żyjących sybiraków: Eliza Erlich i Piotr Krupko. Zajęty był cały plac Strzelecki – przybyli tłumnie nie tylko wrocławianie, zjechali goście z całej Polski, a nawet z zagranicy. Wielu ludzi płakało. Odżyły wspomnienia.
„Kak swojego ucha nie widisz, tak nikagda Polszy nie uwidisz"
Były okresy, kiedy nie było nawet trawy, aby z niej ugotować zupę – wspomina Maria Czwakiel z Wrocławia, która przeżyła stalinowskie zesłanie na Syberię.
„Nasza wędrówka na Sybir rozpoczęła się 10 lutego 1940 r., kiedy to NKWD-ziści wkroczyli do naszego domu o godz. 5.00 rano. Kazali natychmiast ubierać się całej rodzinie i udać się razem z nimi. Byliśmy zaskoczeni i przerażeni. W ciągu 10-15 minut załadowano nas do sań i zawieziono na stację w Rudkach, gdzie z kolei załadowano nas do wagonu towarowego. Doładowywano ciągle nowe rodziny – również jak my przerażone. Nikt nie wiedział dokąd nas powiozą i co z nami zrobią. Żadnych informacji na ten temat nie mogliśmy uzyskać od nikogo. Do wagonu załadowano około 60 osób. Nie wiem ile takich wagonów było, bo wagon był zamknięty a malutkie okienko zakratowane. Ruszyliśmy w kierunku Lwowa. We Lwowie skompletowano cały transport, no i zaczęła się jazda w nieznane, w ogromnej ciasnocie i warunkach antysanitamych. Trwała ponad miesiąc. Kiedy minęliśmy Ural, było wiadomo, że wiozą nas na Sybir.
Mijaliśmy Omsk, Tomsk, Nowosybirsk i Krasnojarsk. Gdzieś na trasie Krasnojarsk – Irkuck wyładowano nas z wagonu i załadowano na czekające na nas podwody (sanie) i zawieziono do obozu w tajdze. Był początek marca. Znaleźliśmy się daleko od świata i ludzi. Umieszczono nas w barakach, specjalnie dla nas przygotowanych. Było bardzo zimno – mróz około 60 stopni C. i duży śnieg. Przy każdym wejściu do baraku znajdowały się cztery izdebki wyposażone w zbitą z desek pryczę i stół. Piecyk żelazny dla wszystkich tych izb znajdował się w przedsionku – tam też wszyscy mogli się ogrzać i ewentualnie coś ugotować, jeżeli mieli co.
Początkowo otrzymywaliśmy 200 gram chleba dla pracującego i dużą chochlę zupy (woda z krupkami jakiejś kaszy) – tymi porcjami trzeba było dzielić się z niepracującymi członkami rodziny (staruszkowie niezdolni do pracy i dzieci). Pracować musieli wszyscy już od około 14 roku życia bez względu na stan zdrowia – najwyżej padało się pod sosną, aby już więcej nie wstać.
Praca w tajdze była bardzo ciężka – zimą przy ścinaniu drzew i piłowaniu na kloce przy dochodzącym niejednokrotnie do 60 stopni C. mrozie i dwumetrowym śniegu. Poruszać się można było tylko na deskach. Latem – przy zbiórce żywicy dla przemysłu chemicznego, dźwiganiu ciężkich konwi z żywicą. Dokuczały plaga komarów i drobnych żrących ciało do niemożliwości muszek. Praca ponad siły i głód wykańczały ludzi do reszty. W barakach po ścianach i suficie wędrowały stada pluskiew. Później przestano przydzielać nam chleb i zupę, głód dokuczał okropnie. Były okresy, kiedy nie było nawet trawy, aby z niej ugotować zupę.
Najbliższe osiedle ludzkie znajdowało się w odległości dużo ponad 20 km od naszego obozu. Czasami ktoś silniejszy z rodziny wykradał się nocą – szczególnie przed niedzielą (w tym dniu nie pracowaliśmy), żeby coś wymienić lub wyprosić. Za oddalenie się z obozu groziła kara więzienia, ale trzeba było czasem podjąć takie ryzyko, aby nie zginąć z głodu. Efektem takiej wyprawy były obierki z ziemniaków i ogryzki chleba – ziemniak był rarytasem. Ale już można było coś wrzucić do wody na zupę. Tamtejsza ludność żyła również bardzo nędznie.
W czasie pobytu w tajdze zmarło kilkanaście osób, przeważnie z zimna, głodu i wycieńczenia, w tym kilku mężczyzn (w wieku około 50 lat). Zmarł również mój ojciec. Stopniowo wymarła jedna cała pięcioosobowa rodzina (nazwiska nie pamiętam).
Nasz los był w zasadzie przesądzony – codziennie komendant o polskim nazwisku Żabiński przypominał nam, że „Kak swojego ucha nie widisz, tak nikagda Polszy nie uwidisz". Tęsknota za utraconą ojczyzną, do której nie mieliśmy nigdy wrócić, była z tej odległej o tysiące kilometrów od Polski tajgi – ogromna. Była marzeniem i nieosiągalnym dla nas szczęściem. Marzyłam o kawałku chleba – tak bardzo pragnęłam zjeść go ile zechcę.
Z tego koszmaru uratowała nas umowa zawarta pomiędzy gen. Sikorskim a Stalinem. Pozwolono nam opuścić tajgę i obóz. Mogliśmy wyjechać, lecz nie dalej jak do Nowosybirska – to nas uratowało od niechybnej śmierci z powodu głodu, ciężkich warunków klimatycznych i pracy ponad siły. Długo wyczekiwaliśmy na stacyjce, do której dobrnęliśmy z obozu, aby dostać się do jakiegoś wagonu towarowego i pojechać w kierunku Nowosybirska – na zachód, bliżej kraju ojczystego. W Nowosybirsku nie mogąc znaleźć dachu nad głową ani zatrudnienia – zmarznięci i głodni – dowiedzieliśmy się o powstaniu Armii Andersa i o punkcie zbornym w miejscowości Dżambuł koło Taszkentu. Za
wszelką cenę pragnęliśmy się tam dostać. Około dwa tygodnie lub więcej czekaliśmy na nowosybirskim dworcu kolejowym w okropnych warunkach na jakiś środek lokomocji w tamtym kierunku. Ogromny hall tego dworca był wówczas obrazem nędzy i rozpaczy. Zalegała go gęsta masa ludzi w łachmanach – głodnych i brudnych.
Udało się nam wreszcie na początku 1942 r. dostać do otwartego wagonu towarowego pociągu udającego się w tamtym kierunku. Jazda była okropna, ale my wówczas żyliśmy nadzieją na lepszy los i to nas chyba trzymało przy życiu. Mijaliśmy Ałma-Atę i długo jechaliśmy torem prowadzącym przez pustynię Kara-Kum, widzieliśmy tylko przewalające się czerwone piaski pustyni, gdzieniegdzie jakąś budkę kolejową i wielbłądy. Pewnej nocy zasypał nas śnieg, ale jakoś z tej opresji udało się nam wyjść obronną ręką. Jakież było nasze szczęście, kiedy pociąg zatrzymał się w Dżambule tu miał być kres naszej wędrówki, byliśmy szczęśliwi. Lecz niestety niedługo to trwało. Kiedy odszukaliśmy polską placówkę, okazało się, że Armia Andersa została wyprowadzona kilka dni temu, a jeden oficer i podoficer przeprowadzali już tylko rozliczenia z tamtejszymi władzami. Rozpacz nasza była straszna – po tylu trudach nic z tego. Otrzymaliśmy jeszcze wtedy w tej placówce jeden posiłek – zupa, pamiętam, była wspaniała. Ale to był koniec. Zostaliśmy pod gołym niebem bez żadnych możliwości dalszej egzystencji – nie mieliśmy niczego, ani pieniędzy, za które i tak nie można było tam nic kupić, była straszna nędza, ani żadnych innych środków do życia. W tej sytuacji podjęliśmy dramatyczną decyzję powrotu w kierunku Nowosybirska i znowu ta straszna, beznadziejna wędrówka.
Kiedy już dojeżdżaliśmy do Nowosybirska, ciężko pochorowaliśmy się – jakaś Opatrzność skierowała nas do miasta Biełowo (blisko Kemerowa). Zachorowaliśmy na tyfus, poza mamą i najstarszym bratem. Otrzymaliśmy tam pustą izdebkę. Mama wypraszała u ludzi, żeby nas ratować. Jedyne, co udawało się zdobyć, to kawałki węgla i ziemniaki, na tym można było ugotować, a raczej w tym dymie uwędzić jakąś zupę. Z bratem byliśmy ciężko chorzy, leżeliśmy na twardych dechach pryczy w zimnej izdebce, bez pomocy lekarskiej, nieprzytomni przez sześć tygodni. Dziś kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy lat, czuję, że czuwała nam nami Opatrzność Boska, która nie pozwoliła nam tam zginąć. Byliśmy wszyscy bardzo wycieńczeni i wybiedzeni.
Pewnego dnia – wiosną 1942 roku – najstarszy brat spotkał dobrego człowieka, był nim przewodniczący kołchozu, który dał nam izdebkę do zamieszkania i litr mleka dziennie z kołchozu. Brat zaczął tam pracować. Tu już prędzej można było dostać u ludzi jakieś ziemniaki czy kapustę – chociaż liść. Otrzymaliśmy nawet raz mąkę owsianą – jakież to były wspaniałe upieczone z tej mąki przez mamę placki, nie przeszkadzały nawet grube owsiane łuski, to była uczta! Ludzie tam nie mając za wiele dla siebie – zupełnie nie mieli chleba – byli dla nas bardzo życzliwi, serdeczni. Byłam szczęśliwa, kiedy na polu znalazłam zmarznięty ziemniak lub liść kapusty. Bracia, ja i siostra pracowaliśmy w kołchozie. Traktor był nieczynny (wojna), mężczyźni zabrani do wojska, dlatego kobiety musiały kopać ziemię łopatami, żeby posadzić chociaż ziemniaki. O zbożu nie było mowy – nie urosłoby przy takiej uprawie ziemi. Ciężkie tam było życie, ale rajem w porównaniu z tym, co poprzednio przeszliśmy.
W drugiej połowie 1943 roku moi bracia – Kazimierz i Jan – oraz siostra Anna i ją zostaliśmy zmobilizowani do tworzącego się na terenie ZSRR w Sielcach nad Oką Wojska Polskiego. Przeszliśmy cały szlak bojowy I Armii Wojska Polskiego. Mama z małoletnimi – bratem Edwardem i siostrą Julią – powrócili do Polski z miasta Biełowo w maju 1946 roku.
Najstarszy mój brat – Stanisław – brał udział w wojnie 1939 roku w stopniu porucznika. Ciężko ranny w czasie walk, powrócił w bardzo złym stanie zdrowia. Nieobecny w domu w dniu wywózki rodziny 10 lutego 1940 roku, został aresztowany w następnym dniu (kiedy powrócił do domu) przez NKWD i osadzony w więzieniu w Samborze, stamtąd wywieziony do obozu w głąb ZSRR. Nigdy nie dowiedzieliśmy się co się z nim stało".
Autorka wspomnień – Maria Czwakiel – nie doczekała czasu, gdy ustalono, jaki los spotkał jej brata. Jest na tzw. Ukraińskiej Liście Katyńskiej, czyli liście obywateli polskich zamordowanych na Ukrainie na podstawie decyzji Biura Politycznego WKP(b) i naczelnych władz państwowych ZSRR z 5 marca 1940 r.
Maria Czwakiel (ur 22 XII 1922 r. w Głogowcu koło Sieniawy w powiecie jarosławskim, zm. 24 XII 1999 r. we Wrocławiu, pochowana na cmentarzu Grabiszyńskim), to ciotka żony autora tej książki. We Wrocławiu zajmowała stanowiska urzędnicze. Z opowieści także mieszkającej we Wrocławiu jej siostry, Julii Kurek (z domu Czwakiel), wynika, że Czwaklowie wynieśli się z Głogowca, gdyż miejscowość ta – położona pomiędzy Wisłokiem a Sanem – narażona była na powodzie. W okresie międzywojennym kupili majątek rolny w Rudkach Fredrowskich w woj. lwowskim (w tych samych, w których pochowany jest Aleksander hr. Fredro). Posiadali około 40 morgów ziemi. Na tyle dużo, żeby trafić na listę wywózkową NKWD. Na listy NKWD trafiali przede wszystkim polscy właściciele ziemscy, inteligencja, osadnicy wojskowi i ich rodziny, funkcjonariusze państwowi. W przygotowywaniu list wy wózkowych pomagali Rosjanom m.in. polscy komuniści. – Koszmar zgotowali nam funkcjonariusze stalinowscy, do zwykłych Rosjan nie mam pretensji, w kołchozie, do którego trafiliśmy w 1942 roku, wielu nam pomagało, nawet nam współczuli – opowiada Julia Kurek.
Rokrocznie 17 września – w dniu Sybiraka – przy Pomniku Zesłańców Sybiru metropolita wrocławski przewodniczy Mszy św. odprawianej z ceremoniałem wojskowym. Sybiracy zbierają się przy pomniku także z racji innych uroczystości i rocznic, m.in. 10 lutego – w rocznicę pierwszej masowej wywózki Polaków — 10 lutego 1940 roku – na nieludzką ziemię.
Marek Perzyński
/Powyższy tekst stanowi rozdział pt. ‘Marzenie – kromka chleba’ w książce autorstwa Marka Perzyńskiego, Wrocław dla dociekliwych. Pomniki, tajemnice kościołów i klasztorów, kresowe pamiątki. Wrocławski Dom Wydawniczy. Wrocław 2008, s. 44-50./
Notka, zdjęcie i tekst za: Biuro Prasowe Jasnej Góry.