D. M.: Pracuję na Madagaskarze od półtora roku.
M. A.: Na misji w Mampikony jestem od pięciu lat.
– Jak pobyt tam, na miejscu, zmienił wasze wyobrażenia o M adagaskarze? Zapewne – jako młodzi misjonarze – czegoś się spodziewaliście. To był duży szok klimatyczny, kulturowy, cywilizacyjny?
M. A.: Madagaskar to spora wyspa na wschód od Mozambiku, nad Kanałem Mozambickim. Z północy na południe rozciąga się na blisko 1800 kilometrach. Do Afryki mamy 400 kilometrów. To czerwona ziemia, na której mieszka około 19 milionów Malgaszy podzielonych na 19 grup etnicznych. W naszej miejscowości – Mampikony dominującą grupą etniczną są Tsymihety, czyli ci, którzy nie obcinają włosów. To stary zwyczaj nawiązujący do historii. Kiedy umierał król, wszyscy poddani na znak żałoby musieli obcinać włosy. Natomiast Tsymihety powiedzieli, że nie obetną włosów – że są przeciwko królowi. Stąd wzięła się ich nazwa. Co do Madagaskaru… Ci, którzy chodzą do kina, na pewno wiedzą, że na Madagaskarze są lemury. Ale obraz wyspy, który można znaleźć w internecie, jest zupełnie inny od tego, czego doświadczamy. My – jako misjonarze – znamy małe wioseczki i ludzi, nie znamy natomiast plaż i kurortów dla turystów. Po przylocie – a byłem w koszulce z krótkim rękawem – okazało się, że jest chyba 12 czy 14 stopni. Na Madagaskarze panowała zima. Myślałem, że lecę do kraju w tropikach – a tu zimno, w nocy trzeba było się okrywać dwoma kocami.
D. M.: W stolicy jest bardzo zimno. Miasto leży na wyżynie. Panuje tam bardzo duża różnica temperatur w porównaniu z innymi regionami. U nas – gdy jest zima – temperatura nie spada poniżej 20 stopni. Najcieplej jest w Boże Narodzenie – słupek rtęci sięga wtedy 35-37 stopni. Z człowieka pot leci ciurkiem – koszulkę trzeba zmieniać kilka razy. Kiedyś po Mszy Świętej rozbieramy się, patrzę na Michała, a jego koszulka jest idealnie niebieska. Mówię: „Jak to się stało, że wcale się nie spociłeś?". A okazało się, że ta koszulka była cała mokra – bez kawałka suchego miejsca… Na początku miałem i takie sytuacje, że w nocy wybiegałem na zewnątrz, mimo że drzwi i okna były otwarte, bo myślałem, że się uduszę. Brak powietrza – takie niedotlenienie, wilgoć w powietrzu… Trudno było na początku się do tego przyzwyczaić.
– Czyli parę rzeczy w głowie trzeba pozmieniać, żeby móc się tam zaaklimatyzować?
D. M.: Trzeba po prostu zostawić wszystko, co się tutaj zna. Na przykład – rozładował się telefon i okazało się, że nie ma prądu i nici z komunikacji. A już w ogóle w buszu – nie ma o czym mówić! Po pierwszej ulewie wysiadł komputer. Była za duża wilgotność. Zwarcie, spięcie i koniec. Większość rzeczy, których używamy w Polsce – ta cała technika, tam nie funkcjonuje albo się szybko psuje. To, co dla nas jest takie ważne: telefony, internet, książki, gazety, jest dobre samo w sobie. Ale tam nie istnieje. I odkryłem, że jest coś o wiele bardziej wartościowego – drugi człowiek. Drugi człowiek, który nigdy nie zawiedzie. Na początku podchodziły do mnie dzieci i pytały: „A czemu ty jesteś smutny?". Wtedy rozmawialiśmy, bawiliśmy się i po tym półtora roku odkryłem jakąś taką pełniejszą wartość drugiego człowieka, który może nie posiada wiele, który jest ubogi i cierpiący, ale który jest bardzo otwarty i ma serce na dłoni.
M. A.: My chyba jesteśmy biedniejsi niż oni. Bo kiedy nie ma prądu, nie można włączyć telewizji, nie ma dostępu do internetu, nawet nie można gazety kupić, to wówczas czegoś nam brakuje. Oni nie wiedzą, co to znaczy i życie jest o wiele prostsze. Wcale nie czują się ubodzy – mają co zjeść, mają rodzinę dokoła, więc wieczorem sobie siadają i… rozmawiają. Są blisko siebie.
D. M.: Co jeszcze… My jesteśmy przyzwyczajeni do takiego szybkiego załatwiania spraw. A tam, kiedy się idzie na bazar, żeby kupić pięć bananów, to nie można powiedzieć: „Dzień dobry, czy są banany?". Wówczas okazuje się wielkie nieposzanowanie drugiego człowieka. Jest cała taka forma powitania i dochodzenia do sedna sprawy. Najpierw mówi się: „Salama" – czyli „Dzień dobry". „Salama" – słyszy się w odpowiedzi. I dalej mówi się: „Co słychać?". Druga osoba odpowiada: „Nic nie słychać". Więc my dalej: „Co nowego?". A oni na to: „Nic nowego". Potem pada pytanie, o czym się mówi, o czym ludzie mówią. Pada odpowiedź: „O niczym nie mówią". I wtedy dopiero zaczyna się opowiadać – to taka trochę amerykańska wersja, że nie ma żadnych problemów, że nic się nie dzieje. A potem, gdy się usłyszy, o czym oni mówią, to człowiek się zastanawia, jak oni mogą się uśmiechać? Przecież nas taka sytuacja wpędziłaby w depresję – ktoś ma dziesiątkę dzieci, któreś z nich jest chore, ledwo im starcza na ryż… A oni z takim jakimś optymizmem patrzą na życie! Ale nie jesteśmy jeszcze na tyle zaaklimatyzowani w tej kulturze, że to w nas jest, że to z nas wynika. I jeszcze zazdroszczę Malgaszom ogromnej cierpliwości. Oni się nigdy nie spieszą. Mówi się: „Moramora", czyli: „Powoli, nie ma się gdzie śpieszyć". To wynika też ze stylu ich życia – nikt się nie spieszy do pracy do jakiejś fabryki, nie ma komunikacji, na którą trzeba zdążyć. Wszystko jest „na spokojnie". I my nieraz gubimy się w tej kulturze – mówimy, że Msza Święta będzie o ósmej, a oni pytają, gdzie wtedy będzie słońce na niebie, bo nie mają zegarków, a świat liczb nie istnieje… A my w nim ciągle żyjemy… Ludzie się schodzą godzinę, dwie na modlitwę i teraz już wiem, że trzeba po prostu czekać. Nie ma się co denerwować – oni przyjdą i powiedzą: „Jesteśmy gotowi". Bo najpierw muszą ugotować i zjeść ryż – a to zajmuje ze dwie godziny, bo ryż za każdym razem musi być wyplewiony ręcznie w takich drewnianych makutrach. Ubija się go pałką przynajmniej pół godziny, potem trzeba go przewiać, żeby wszystkie łuski wyleciały, zrobić ogień, ugotować… I to wszystko trwa. Tam się nie da śpieszyć…
M. A.: Oni ciągle się spóźniają. Jest nawet taki dowcip… Dyrektor pyta się w szkole dziecka, co ciebie czyni Malgaszem? Na to maluch odpowiada – spóźnienia! Coś takiego jak plan dnia nie istnieje. Kiedyś mieliśmy jechać naszym samochodem z harcerkami na wioskę oddaloną o 15 kilometrów. Umówiliśmy się na ósmą rano. Ja biegałem, żeby się wyrobić na tę godzinę, czekam, a o ósmej nikogo. Po pół godzinie przyszła jakaś jedna harcerka, przed dziewiątą – trzy następne. Zdenerwowałem się i mówię: „No dobrze, jak się zbierzecie, pójdziecie pieszo. Ja do was dojadę". W następnym tygodniu miałem jechać z takimi małymi dzieciaczkami. Wywiesiłem więc kartkę: „Wyjeżdżamy o piątej po południu. Jak nie przyjdziecie punktualnie, pójdziecie pieszo. Zapytajcie harcerek…". Dwie godziny przed umówioną porą wyjazdu wszyscy już czekali, bo wiedzieli, co ich może spotkać… Tego brakuje w urzędach. Praktycznie nic nie można załatwić, bo zanim zaczną pracować, to właściwie… kończą pracę. Kiedyś załatwialiśmy wizę… Urzędnicy powinni pracować od dziewiątej rano. Pani przyszła około dziesiątej. Przez kolejne pół godziny obcałowywała się ze wszystkimi koleżankami na piętrze. Potem 15 minut zamiatała swój pokój. Przepracowała pół godziny i już o dwunastej miała przerwę. Koniec – wyszła! Stąd też takie niedobre podejście młodych. Kiedy pytamy, kim chcieliby zostać w przyszłości, odpowiadają, że urzędnikiem państwowym – bo nic się nie robi, a pensja sama wpada na konto.
D. M.: „Na konto" – to jest przenośnia. U nas w miasteczku jest 15 tysięcy mieszkańców i drugie tyle w okolicy. W Mampikony są szkoły państwowe, szpitalik, poczta, urząd… Wszystkie pensje są odbierane w mieście oddalonym 240 kilometrów od nas. Zazwyczaj jest tak, że ktoś – na przykład – nauczyciel jedzie tam i odbiera pensje dla wszystkich. Tak samo jest ze służbą zdrowia, z policjantami, z wojskiem – jeden przedstawiciel jedzie odebrać pensje dla pozostałych. W związku z tym, były takie sytuacje, że kiedyś dyrektor szkoły państwowej pojechał po pensje i… zniknął z pieniędzmi, a kolejny przez dwa miesiące zatrzymywał wypłaty, mówiąc, że ich nie ma. Na takich nie ma mocnych. W tym mieście jest też bank, a kolejki ludzi oczekujących na swoje pieniądze są kilometrowe. Jakie kwoty wchodzą w grę? W przeliczeniu jakieś 120-130 złotych. Taka jest średnia pensja.
– Michale, trafiając na Madagaskar te kilka lat temu, miałeś już przygotowany grunt…
M. A.: My, duchacze, jesteśmy od bardzo dawna na Madagaskarze. Od około roku 1900. Mówią, że Madagaskar został podzielony między trzy zgromadzenia: na północy są duchacze, w centrum – jezuici, a na południu – lazaryści. Wszystkie kościoły i wszystkie misje na północ od stolicy Madagaskaru – Antananarivo były zakładane przez duchaczy. Dzięki duchaczom cała północna część wyspy poznała ewangelię. Ja trafiłem na parafię do dwóch ojców z Francji, którzy przebywali tutaj ponad 40 lat. Dla nich wszystko było proste: „Tego słowa jeszcze nie znasz? A powinieneś…". Ojciec, który był już 42 lata na Madagaskarze, powiedział mi: „Przyleciałem tutaj, kiedy trwała ostatnia sesja Soboru Watykańskiego II". I pyta mnie dalej: „Co ty robiłeś w tym czasie?". Ja na to: „Moi rodzice jeszcze się nie znali!".
– A kiedy Darek dotarł na Madagaskar, to łatwiej było mieć współbrata – właściwie rówieśnika?
M. A.: Jasne! Można porozmawiać, pomóc sobie. Pamiętam jego zdziwione oczy, kiedy wylądował na Madagaskarze. I półsłówka: „Och! Ach! Ech! Ja cię!". Na obiad dostał ryż polany takim zielskiem – to jest trawa, która nadaje pewien smak, żeby nie jeść suchego ryżu. A Darek oglądał ten talerz i badał podejrzliwie, co tu teraz jest do jedzenia…
D. M.: Pamiętam moje pierwsze pytanie przy posiłku – skąd jest woda? Spodziewałem się, że jest butelkowana. A usłyszałem, że z kranu. Dlatego zapytałem, że przed wyjazdem lekarz ostrzegał mnie, żeby nie pić żadnej innej wody – tylko kupną w butelkach. „Jak ksiądz chce tam być długo, to żadna inna woda, tylko butelkowana". Michał mnie wyśmiał na dzień dobry – woda butelkowana jest, owszem, dla turystów. My pijemy wodę filtrowaną, żeby nie była taka brązowa, bo tutejsza woda ma kolor ziemi. Widziałem Michała, jak patrzył na mnie, gdy na wszystko reagowałem zdziwieniem i szokiem. Przez pierwszy miesiąc mnie przepraszał, że to przez niego jestem na Madagaskarze – bo gdyby jego tu nie było, to i ja nie musiałbym przylecieć do pomocy. Mi bardzo pomogła jego obecność – bez dwóch zdań! Bardzo wiele rzeczy mi wytłumaczył, pomagał mi w nauce języka malgaskiego – tym bardziej, że na kursie byłem tylko dziewięć miesięcy. Mój nauczyciel malgaskiego rozmawiał ze mną po francusku, a często bywało i tak, że nie rozumiałem słowa po francusku – nie mówiąc już o tym, co ono oznacza po malgasku. Wtedy Michał mnie ratował. On nauczył mnie czytać Mszę Świętą – na początku bez zrozumienia, bo nie dało się inaczej. Kiedy przyleciałem, miał już przygotowaną dla mnie książkę – mszalik i chyba z wielką radością czekał na moją reakcję. Jak to zobaczyłem, powiedziałem: „Boże, co ja tutaj robię? To jest nieporozumienie!". I z niedowierzaniem patrzyłem, jak on swobodnie rozmawia po malgasku. Nie, to jest niemożliwe, żebym ja mógł się nauczyć tego języka, w ogóle czytać się tego nie da! W imię Ojca i Syna… Aminy anaran’ny Ray sy ny Zanaka sy ny Fanahy Masina… Ale codziennie, pomału, pomału… Mszę czytaliśmy – nie wiem, ile setek razy – z zaznaczaniem akcentów w każdym słowie.
M. A.: Darek doszedł do takiej perfekcji, że już mnie poprawia z akcentami…
D. M.: Bo można zmienić akcent i głupoty powiedzieć. Na przykład wyraz „tanana" oznacza rękę i miasto, a „lalana" – drogę i prawo…
[koniec części 1.]