Dobiegła końca olimpiada w Pekinie. Powrócili już do Polski wszyscy nasi sportowcy, a wraz z nimi kapelan, ks. Edward Pleń, salezjanin. Był on z naszymi zawodnikami przez cały czas trwania zmagań olimpijskich. Zapytaliśmy go o wrażenia z Igrzysk.
Paweł Kuźma: Jaki był zakres księdza obowiązków jako kapelana polskiej reprezentacji na olimpiadzie?
ks. Edward Pleń: Trudno tu mówić o obowiązkach. Ponieważ zadania czy obowiązki kapelana wynikają z zadań, jakie Kościół spełnia wobec człowieka lub jakie parafia spełnia wobec parafian. Sportowcy, ta rodzina olimpijska, jest na ten czas igrzysk taką parafią. Tam dzieje się to wszystko, co dzieje się w każdej parafii. Była Eucharystia, liturgia słowa, sakrament pokuty, działała "kancelaria olimpijska", w której rozmawialiśmy o przygotowaniach do sakramentu bierzmowania i małżeństwa. Poza tym nieustanne spotkania, rozmowy. Byłem często zapraszany przez sportowców a oni prosili o duchowe wsparcie, modlitwę, błogosławieństwo przed startem.
Jak wyglądały pomieszczenia, w których Ksiądz spełniał swoją posługę? Czy była jakaś kaplica?
– To była trzecia moja olimpiada i muszę przyznać, że w tym roku mieliśmy do dyspozycji najpiękniejsze i najbardziej obszerne centrum religijne. Zresztą to miała być "mega" olimpiada – wszystko "naj": największe, najlepsze, najwspanialsze, najbardziej zaskakujące. Dla przykładu powiem, że w Turynie podczas zimowych igrzysk w 2006 r. mieliśmy tylko jedno takie pomieszczenie i trudno było nazwać je kaplicą, bo spotykali się w nim protestanci, prawosławni, katolicy i inni. Natomiast w Pekinie były osobne miejsca dla wyznawców różnych religii. Dla katolików była również osobna kaplica. Rzeczywiście autentyczna kaplica: było tam tabernakulum, a w nim przez cały czas igrzysk Najświętszy Sakrament. Również sam wystrój kaplicy w takim pozytywnym znaczeniu "porażał". Bo to było prawdziwe miejsce modlitwy i spotkania z Bogiem. Był ołtarz, ambona, droga krzyżowa na ścianach, obraz Matki Bożej, figurka św. Józefa, konfesjonał i miejsca na 50 osób. W tej kaplicy odprawiałem Msze św. w każdą sobotę i niedzielę.
Spotykał się Ksiądz z wieloma sportowcami. Które z tych spotkań utkwiło Księdzu szczególnie w pamięci?
– Myślę, że wiele było takich spotkań. I nie chodzi o to, że były one jakieś spektakularne, ale we mnie pozostawiły wielkie wrażenie. Na przykład jeden z ciężarowców przeżył na tych igrzyskach wewnętrzne nawrócenie, takie postawienie na Jezusa. I potem trener mi mówił, że przed rywalizacją na hali zaprosił trenerów i masażystów do wspólnej modlitwy. Było widać, że jest taki wewnętrznie "napełniony". Bardzo pięknym momentem było również to, że piłkarze ręczni poprosili o Mszę św. tylko dla nich. Również każde spotkanie w sakramencie pojednania było czymś niezwykłym. Tych spotkań było bardzo wiele.
Dla mnie osobiście ważnym wydarzeniem było to, że nasi zawodnicy wykazywali wielką wolę spotkania z Panem Bogiem i doświadczenia tego, że On jest obecny w ich życiu. Na ostatniej Mszy św. dziękczynnej mówiłem, że zdobyliśmy nie 10, ale 11 medali. Ten jedenasty medal, najcenniejszy, zdobyliśmy za duchową postawę i świadectwo wiary. Udział Polaków we Mszach św. był dla wielu zaskoczeniem i wyraźnym znakiem. Nasza kaplica była otwarta dla każdego. Przychodzili Chorwaci, Afrykańczycy, Chińczycy, a nawet przedstawiciele innych religii.
A wyłącznie jako kibic, obserwator tych igrzysk, które wydarzenie uznałby Ksiądz za najważniejsze, może najbardziej spektakularne czy wzruszające?
– Chyba najbardziej utkwił mi w pamięci medal Leszka Blanika, który po zwycięstwie napisał mi taką dedykację: "przyjacielowi za modlitwę, wsparcie i wiarę we mnie aż do samego końca".
I może jeszcze jedno wydarzenie: pierwszy srebrny medal zdobyty 15 sierpnia, w uroczystość Matki Bożej. Właśnie wychodziliśmy ze Mszy św., gdy dotarła do nas ta radosna wiadomość. Tego samego dnia, niedługo potem, mieliśmy już złoto. Zrodziła się we mnie myśl, że pomogła Maryja i wspólna modlitwa.
No właśnie, 10 medali. W Polsce trwa dyskusja, że tych medali powinno być więcej. Podnoszą się głosy, że trzeba zmienić coś w Polskim Komitecie Olimpijskim. Ksiądz widział zmagania naszych zawodników z bliska. Jak Ksiądz ocenia ich występ w Pekinie?
– Trudno jest mi to oceniać. Moje zadania były inne. Oczywiście mogło być jeszcze lepiej. Myślę jednak, że zanim zaczniemy wyciągać wnioski albo wydawać sądy, to trzeba zadać sobie pytanie: co my jako kibice zrobiliśmy, by te igrzyska były dla nas piękne. I powiem, że gdy spotykałem się z zawodnikami w czerwcu i lipcu podczas przygotowań, zobaczyłem, że wykonują oni nieprawdopodobną pracę. Za tą pracą kryją się ogromne wyrzeczenia. I oczywiście chciałoby się trafić z formą na ten właściwy czas. I myślę, że powinniśmy być sportowcom wdzięczni za to, że dali z siebie wszystko. Przecież często brakowało naprawdę niewiele do zwycięstwa albo do zdobycia medalu. Oczywiście my jako kibice chcielibyśmy, aby jak najczęściej był grany nasz hymn narodowy. Te igrzyska pokazują nam jednak, że bez trzech podstawowych spraw, a więc bez cierpliwości, pokory i pracy niewiele się osiągnie – nie tylko na halach sportowych i w życiu sportowca, ale i w życiu każdego z nas.
Przed igrzyskami kibice dzielili się na dwie grupy: jedni mówili, że nie powinny się one odbyć w Chinach, inni, że jest to szansa dla Chin, że będzie to okazja, by powiało tam wolnością. Ksiądz należał do tej drugiej grupy. Czy teraz, już po olimpiadzie, nie zmienił Ksiądz zdania?
– Byłem w Chinach miesiąc, byłem na placu Tien An Men, widziałem wielu Chińczyków podnoszących w górę dwa palce w geście zwycięstwa. Nie wiem, czy dla nich ten gest niesie te same treści, jakie niósł dla nas.
Na pewno chcielibyśmy, by w Chinach coś się zmieniło i to jak najprędzej. Niestety nie jest to łatwe zadanie. Na pewno wymaga czasu i ofiary. Znamy to z naszej historii. Z całą pewnością jednak w Chinach zostało zasiane ziarno wolności. I to ziarno, miejmy nadzieję, padnie na podatny grunt i wyda owoce. Kiedy? Czas pokaże.
Te igrzyska odbywały się częściowo w cieniu wojny w Gruzji. Czy myśli Ksiądz, że dzisiaj duch olimpijski w swojej czystej formie ma jeszcze szansę istnieć czy został już zupełnie skomercjalizowany i nic nie znaczy?
– To bardzo trudne pytanie, ponieważ na pewno w sporcie jest wielki pieniądz, jest komercja. Przed takim sportem przestrzegał jeszcze Jan Paweł II w roku 2000. Trzeba jednak zauważyć, że w sporcie są również piękne karty i dobre strony. I zawsze trzeba budować na tym, co piękne i dobre. A sport jest zbyt piękny, aby w nim była polityka. Politycy mogą być, ale jako kibice. I myślę, że nie ma potrzeby ratowania idei olimpijskiej, bo nie przeżywa ona jakiegoś ogromnego kryzysu, ale ci, którym leży na sercu dobro sportu, powinni robić wszystko, by sport pozostał piękny i służył człowiekowi oraz by polityka była jak najdalej od sportu. Gesty przyjaźni i serdeczności, których byłem świadkiem na olimpiadzie – również między sportowcami Gruzji i Rosji, są dowodem, że to jest możliwe.
Sport używa języka wojennego: przeciwnik, walka, liczy się zwycięstwo, itp. Natomiast naszym sportowcom mówiłem, że gdy są na starcie, nie mają przeciwników. Ten drugi zawodnik, zawodniczka jest dana po to, by stawali się lepsi, żeby mogli wzrastać. Tak rozumiany sport rzeczywiście pomaga nam być ludźmi wielkimi i pięknymi, którzy niosą pochodnię, niosą Boga i dają świadectwo. I to jest nasze ogromne zwycięstwo, że na mszę w języku polskim przychodzili ludzie innych narodowości, którzy nie rozumieli, ale chcieli doświadczyć tej atmosfery, poznać się z tym duchem, który był między nami. Często mówiłem: z tego spotkania w kaplicy nie odchodźcie sami, ale zabierzecie ze sobą Chrystusa i z Nim idźcie. I wielu, czy to w wiosce olimpijskiej, czy na ulicach Pekinu, miało w swoim sercu Chrystusa i swoją postawą głośno o Nim mówiło.
Dziękuję za rozmowę.