Kapucyni: Bezdomni dla powodzian

Po drugiej fali powodziowej w dniach 15-22 czerwca 2010 roku grupa bezdomnych z Jadłodajni przy Miodowej w Warszawie stała się wolontariuszami pomagającymi powodzianom usuwać skutki powodzi w Gminie Wilków. Gmina ta została zalana dwukrotnie. Do Wilkowa z bezdomnymi mieliśmy jechać na początku czerwca zaraz po pierwszej fali, ale wyjazd musiał zostać przełożony ze względu na druga falę, która wyrządziła jeszcze więcej szkód niż fala pierwsza.

Cała ekipa składała się z 16 osób. Byli to przede
wszystkim bezdomni korzystający z naszej pomocy na Miodowej, którzy
brali udział w rekolekcjach w Ojcówku oraz utrzymują stały kontakt z
duszpasterstwem przy jadłodajni. Chętnych na wyjazd było o wiele więcej
osób, ale ze względów organizacyjnych mogliśmy zabrać tylko 13. Były też
dwie siostry Kapucynki NSJ z Siennicy, które pomogły nam w transporcie i
organizowały wyżywienie dla całej grupy i innych osób pracujących w
Wilkowie. Siostry też udzieliły pierwszej pomocy medycznej kilku
mieszkańcom Wilkowa po czym rozeszła się wieść, że przy parafii jest
punkt medyczny.

Pierwsze wrażenie jakie zrobiły na
nas tereny zalane było przygnębiające. Znaleźliśmy się w innym świecie,
jakby przez wsie i pola przeszła jakaś zaraza wypalając zieleń (tylko
wierzby nie poddały się mulistej fali) i niszcząc ludzki dobytek leżący
stertami na ulicach zalanych miejscowości. Tam gdzie dosięgła fala
kolory traciły swoją barwę poddając się szarości naniesionego szlamu. Do
pewnej wysokości, po opadnięciu wody, świat stał się smutno szary. W
powietrzu unosił się smród gnijącej roślinności i stęchlizna zalanych
rzeczy.

 

Mieszkańcy mówili, że pierwsza woda
była czysta. Gdy opadła zaczęli wynosić z domu sprzęty, aby je suszyć i
czyścić. I wtedy przyszła druga fala, jeszcze wyższa i mocniejsza
potęgując spustoszenie i rozrzucając sprzęty po całej okolicy. Stąd na
podwórku, jednej kobiet u której pracowali bezdomni, trzy lodówki, albo
jakieś meble, które woda poprzynosiła  z innych gospodarstw. Łóżka na
płotach i psie budy w sadach.
Kościół parafialny zalany do wysokości
około 2 metrów. Bezdomni już pierwszego wieczora zerwali boazerię i
podesty, aby mury mogły zostać szybciej odkażone i osuszone. Powynosili
zalane sprzęty, aby można było je oczyścić i oddać do użycia z tego, co
będzie się jeszcze nadawało.
Gdy gospodarze wracali do domu
zastawali kompletny chaos i zniszczenie. Woda pustoszyła dom, a tego
czego nie zdołała porwać z nurtem demolowała na miejscu zostawiając
grube warstwy szlamu – najgorszego śladu swojej obecności. Mieszkańcy
mówili, że z drugą falą nie szła woda, ale jakaś gęsta ohydna maź.

Praca bezdomnych polegała przede wszystkim na zbieraniu
szlamu, wyrzuceniu sprzętów, zbijaniu tynków i zrywaniu podłóg. Czasem
porządkowali podwórka usypując gruz na drodze, aby było choć jedno
przejście nie po błocie, które zalegało wszędzie. Kilku gospodarzy
prosiło o pomoc w wyrzucaniu słomy ze stodół, która zaczynała się grzać.
Potem jeden z bezdomnych pytał się mnie za jakie grzechy został posłany
do pracy, w której odór kojarzył mu się z piekłem. Ale według innych
bezdomnych najgorszy smród jest teraz na wysypisku śmieci, na które z
całej gminy zwożą zatopione sprzęty. Cały dzień po wsi kursują traktory z
przyczepami pełnych popowodziowych odpadów.

Sytuacja
na miejscu jest bardzo trudna. Ludzie już są zmęczeni błotem, smrodem i
widokiem własnego gospodarstwa, które nie ma już nic wspólnego z
wypielęgnowanym ogródkiem. Męczy ich brak koordynacji sprawiedliwego
rozdzielania darów, których napływa coraz więcej, a których nie ma gdzie
składować. Męczą ich komary, brak wody i prądu, ale przede wszystkim
brak sił na odbudowywanie latami urządzanych gospodarstw. Wiele domów
nie będzie nadawało się do ponownego zamieszkania. Pracy jest tam
jeszcze bardzo wiele i to szczególnie na najbliższe miesiące, dlatego
każda para rąk jest tam niezbędna.

Jeden z
gospodarzy z najuboższej wioski gminy, który od początku powodzi pilnuje
dobytku mówił, że gdy się budzi i widzi przez okno zielone liście to
ma nadzieję, że to był tylko sen. Jednak gdy podchodzi do okna i
spogląda niżej widzi, ze to jednak nie zły sen: liście są zielone, ale
tylko na czubku drzewa.

Życie naszej grupy miało swój rytm.
Bezdomni spali w starej szkole w Chodliku oddalonym około 10 km od
Wilkowa, tam była baza wolontariatu z Lublina. Przede wszystkim był tam
prąd i woda. O 7.30 odmawialiśmy różaniec w kaplicy w Chodlikowie, potem
śniadanie i do pracy. Obiad o 14.00 wraz z wszystkimi, którzy pracowali
przy kościele, ale też często z gospodarzami, u których bezdomni
wolontariusze zapraszali na obiad. Po obiedzie ponownie praca do 18.00 i
przejazd do Chodlikowa, gdzie o 20.00 dla wolontariuszy i mieszkańców
była odprawiana Msza Święta. Pomagaliśmy także przy parafii w rozdawaniu
darów, udzielaniu wszelkich informacji i możliwościach uzyskania
wszelkiego wsparcia. Kilka razy z pełnym samochodem darów wyjechaliśmy
do sąsiednich wiosek rozwożąc dary przywiezione z Warszawy i uzyskane na
miejscu w Wilkowie.

Sami bezdomni stworzyli
grupę bardzo zgraną i uporządkowaną. W kontaktach z ludźmi byli pełni
współczucia i chętni do niesienia bezinteresownej pomocy. Jak sami
podkreślali – ich sytuacja, jako ludzi bezdomnych, jest o niebo lepsza
niż sytuacji w jakiej znaleźli się powodzianie. Prawie wszyscy wyrażali
chęć ponownego wyjazdu do Wilkowa, aby pomóc zrobić, to czego jeszcze
nie udało się im dokończyć.

Zobacz
galerię zdjęć z Wilkowa

br. Piotr Wardawy

Za: Sekretariat ds. informacji Prowincji Warszawskiej
Kapucynów.

Wpisy powiązane

Niepokalanów: XXX Międzynarodowy Katolicki Festiwal Filmów i Multimediów

Piknik kapucyński w Stalowej Woli

Dziękczynienie za pontyfikat u franciszkanów w Krakowie