O. Jacek Lisowski, franciszkański misjonarz pracujący w Peru, opowiada o doświadczeniach, jakie można zdobyć na misjach. „Chociaż na misjach uczysz się przeżywania twojego powołania w bardzo konkretnych, misyjnych realiach, to niezależnie od miejsca, to ciągle jesteś ty i Pan Jezus. To właśnie tutaj rozgrywa się główna misja…” – zwierza się on na początku wywiadu udzielonego naszej sekcji misyjnej.
Co na misjach jest dla misjonarza największą trudnością?
Tak naprawdę, to zawsze jesteśmy trochę obcy. Dla wielu mieszkańców naszej misji w peruwiańskich Andach jesteśmy „kolorowymi” albo „gringo”, tak nas nazywają. Dla nas to czarni są „kolorowi”, dla nich biali są colorados. Wydaje mi się, że już samo operowanie takimi terminami określa jakąś realną barierę. W rezultacie, nawet długie znajomości nacechowane są typem relacji, w której bardzo trudno jest wejść na jakiś głębszy poziom. W czym się to przejawia? Na przykład w spowiedzi. Tam ludzie naprawdę bardzo, bardzo rzadko spowiadają się z grzechów związanych ze sferą intymną. Świadczy to o tym, że jest jakaś blokada, że powstają tematy tabu, a relacja ma charakter powierzchowny. To tylko jeden z przykładów. Brakuje zaufania, a wynika to z tego, że zawsze będziemy dla nich ludźmi z zewnątrz. Możesz być bardzo otwartym człowiekiem, bardzo radosnym, bardzo dobrze się czuć na misjach, tak jak ja (śmiech), ale i tak stale towarzyszy ci tzw. fracaso pastoral, tzn. poczucie stale towarzyszącego niepowodzenia duszpasterskiego. I tutaj pojawia się jedna z najbardziej istotnych trudności na misjach: jak ty ten specyficznie misyjny rodzaj trudności wewnętrznie „przerabiasz” – czy reagujesz z goryczą i poczuciem odrzucenia, czy po prostu traktujesz to jako integralną część twojej posługi misyjnej?
Wracając do tych trudności, nie można chyba pominąć tęsknoty za polskim krajobrazem, podziwianym z perspektywy siodełka rowerowego albo kajaka, oraz tego wszystkiego, co wiąże się z wyzwaniami związanymi w życiu we wspólnocie. To zawsze jest spore wyzwanie.
Wiem, że istnieje „zapotrzebowanie” na taki raczej sielankowy obraz misji: że misjonarze są zintegrowani z miejscowymi, że inkulturacja przebiega harmonijnie, ponieważ poświęcenie misjonarzy wzbudza podziw i aprobatę, itd… Myślę, że tak naprawdę jest trochę inaczej – byliśmy, jesteśmy i będziemy kimś z zewnątrz. I teraz najważniejsze: te realia w świetle wiary można odczytać jako błogosławieństwo. Pan Bóg stworzył nas innymi i nie wyobrażam sobie negacji tego, kim jestem i czego się nauczyłem. Podobnie nie czuję, że muszę to zmienić, bo to w innych warunkach nic niewarte. Wydaje mi się, że również na tym polega misja współczesna – na odkryciu, że nie muszę stać się taki, jak oni, a oni nie muszą się stać tacy, jak ja. Że tak naprawdę Duch jest ponad tym, że On działa tak jak w dzień Pięćdziesiątnicy – bez wzajemnej integracji popartej wszelkimi możliwymi kursami i szkoleniami oni się zaczęli po prostu rozumieć. To jest dla mnie taki paradygmat misyjny – to Duch Święty jednoczy. Litera prawa może zabić. Istnieje duże ryzyko, gdy zaczynasz wchodzić w różne szczegóły prawne, uwarunkowania kulturowe… Z tego nie ma wyjścia, ale w Duchu Świętym możesz wszystko to dobrze przeżyć i złączyć się z tymi ludźmi. Przeżywać z nimi taką komunię, która jest komunią świętych.
Nie ma już chyba obecnie takich trendów, żebym ja jako misjonarz ubierał się jak oni, żebym musiał odprawiać Mszę wzorowaną na ich rytuałach, po to, by było to dla nich zrozumiałe. Na tym tle dochodziło również do różnych nadużyć w liturgii. Gdybym zaczął się teraz uczyć keczua – języka, w którym rozmawiają ludzie w górach, przede wszystkim starsze osoby, to byłbym dla nich bardziej katolicki niż sam papież! (śmiech) Ale to nie ma sensu, to byłoby sztuczne.
Dlaczego?
Po prostu życie pokazało, że to nie jest konieczne i bardzo dobrze uświadamiają nam to protestanci, którzy skutecznie doprowadzają ludzi do życia z wiary, a co nas, skoncentrowanych na sprawach często drugorzędnych tak bardzo kosztuje. Wydaje mi się, że chrześcijaństwo daje taką możliwość, żeby żyć w komunii będąc tak bardzo różnymi i to chyba bardzo wyraźnie widać na misjach. Duch Święty wnika głęboko w rzeczywistość Bożą. My, będąc zanurzeni w tym Duchu, również wchodzimy w tę rzeczywistość, a potem te wszystkie zewnętrzne rzeczy stają się naprawdę drugorzędne. Są oczywiście ważne, ale nie najistotniejsze.
Jak w takim świetle patrzeć na inkulturację, która jest chyba ważnym elementem pracy misjonarza?
Trzeba by najpierw doprecyzować, co rozumiemy pod tym pojęciem. Według mnie, stajesz się misjonarzem zinkulturyzowanym, gdy przestajesz się dziwić. Kiedy przestajesz zwracać tak wielką uwagę na kolory, ubrania, zwyczaje, na to, że ludzie słodzą pięć łyżeczek cukru, że mają takie, a nie inne pojęcie Boga… I co z tego? Tak po prostu jest. Nie stanowi to żadnego problemu.
Każdy inaczej przeżywa inkulturację, to jest bardzo mocno spersonalizowane. Każda osoba musi to w jakiś sposób odkryć i sobie wytłumaczyć. Podobnie, jak ze wszystkim w życiu.
Czego misje mogą nauczyć misjonarza?
Chyba uczenia się… Misje mogą nauczyć uczenia się, bo dzisiaj chyba to jest bardzo potrzebne. Przy takim tempie i stylu życia, każdy musi się wciąż douczać – zakonnik musi cały czas się uczyć, ty musisz cały czas się uczyć, bo przecież pojawiają się nowe sytuacje, nowe wymagania… Podobnie nauczyciel czy lekarz. Wszyscy ciągle muszą się uczyć, misjonarz również. Tym bardziej, że on stale spotyka się z rzeczywistościami, których nie zna, do których nie został przygotowany, których sobie często w ogóle nie wyobrażał!
Chociaż na misjach uczysz się przeżywania twojego powołania w bardzo konkretnych, misyjnych realiach, to niezależnie od miejsca, to ciągle jesteś ty i Pan Jezus. To właśnie tutaj rozgrywa się główna misja: ty i Pan Jezus… Stawiasz sobie pytanie – gdzie jesteś ty, gdzie jest Pan Jezus… Ta wzajemna relacja, która jest jakby wypadkową wszystkich innych relacji. To, co przeżywasz ma wpływ na tę relację i to, co przeżywasz w relacji z Panem Jezusem ma wpływ na te wszystkie inne relacje. To jest takie ciągłe wzrastanie, ciągłe uczenie się, ciągłe oddalanie się i powracanie, upadanie i wstawanie. To stałe odkrywanie czegoś nowego. I myślę, że tak też jest w Polsce i w innych miejscach świata. Przynajmniej tak sobie to wyobrażam.
Misje to nie wszystko, powołanie to nie wszystko, małżeństwo to nie wszystko, praca to nie wszystko. Jesteś misjonarzem, wzrastasz w tym swoim powołaniu, ale tak naprawdę życie to coś więcej niż misje. Twoja relacja z Panem Jezusem, to jest coś dużo, dużo, dużo więcej…
Rozmawiała Agnieszka Kozłowska