Wywiad: Mattuga – dwa lata z plemienem Baganda

Na pewno Afryka przeraża. Już samo to słowo budzi strach. Chyba przez media, które przedstawiają same sensacje, wojny i inne zagrożenia. Samo powiedzenie komuś, że pracuję na misjach w Afryce, od razu budzi reakcję – „Tak? O,  Rany Boskie…” A ja muszę przyznać, zdziwiłem się pozytywnie… O swoich obserwacjach i doświadczeniach pracy w Ugandzie opowiada misjonarz o. Adam Klag.

Afryka to kontynent bardzo niejednorodny. Jak wygląda życie w Ugandzie, gdzie Ojciec pracuje i czym ten kraj różni się od innych, sąsiadujących z nim krajów?

Trudno mi porównać Ugandę z innymi krajami, bo dobrze ich nie znam. Wiem, że to jeden z biedniejszych krajów we wschodniej Afryce. Wraz z sąsiednimi krajami tworzą wspólnotę – Kenia, Tanzania, teraz dołącza jeszcze Rwanda, Uganda i południowy Sudan. Państwa te chcą stworzyć wspólnotę wschodnio – afrykańską, coś na kształt Unii Europejskie. Oczywiście do tego jest im jeszcze daleko, ale organizują się właśnie z takim zamiarem.

Nie można jednak w ogóle porównywać tych krajów, bo tak naprawdę państwa są stworzone sztucznie. W Afryce najważniejsze jest plemię, do którego ktoś należy. Nasze plemię, największe w Ugandzie, to plemię Baganda zamieszkujące Kampalę i jej okolice. W tym mentalnym sensie ono sprawuje teraz rządy. Kiedyś także pobijało inne plemiona, dlatego też plemię Baganda nie cieszy się sympatią wśród innych. Jest ono również uważane za plemię królewskie, wskazują na to również historyczne uwarunkowania.

Oficjalnym strojem męskim na różne uroczystości kościelne czy państwowe, jest biała, długa tunika prawdopodobnie zapożyczona od muzułmanów i zakładana na nią ciemna marynarka. Kobiety noszą suknię o nazwie „Gomez” różnego koloru (w zależności od okazji) suknie z charakterystycznymi, wysokimi ramionami oraz szerokim pasem. To typowy strój plemienia Baganda.

Czy w Ugandzie toczone są jeszcze walki między plemionami?

Nie, raczej nie. Jeśli są jakieś konflikty, to bardziej na płaszczyźnie politycznej. Teraz też niemal wszędzie w kraju jest policja i wojsko, a więc oni pilnują porządku i próbują nad nim zapanować. Występują jednak podziały ekonomiczne – Kampala i okolice są najbogatszym regionem kraju. Z innymi walkami plemiennymi się nie spotkałem.

Czyli granice państw nie mają dla tamtych ludzi tak wielkiego znaczenia?

Nie, najbardziej liczy się plemię. Dopiero gdzieś dalej w ich hierarchii znajduje się państwo. Ludzie bardziej szanują króla niż prezydenta, bo on jest z ich rodu, a prezydent wybierany jest w wyborach na parę lat.

Kogo więc słuchają? Panuje w tym jakiś dualizm?

Wiadomo – muszą płacić podatki, i przestrzegać praw, ale gdy król przejeżdża przez wioskę, to ludzie stoją wzdłuż drogi, mężczyźni robią pompki, kobiety sprzątają przed władcą, klaszczą, padają twarzą na ziemię.. Król ma oczywiście ochronę policji i swój dwór w Kampali, który można nawet w pewnej części zwiedzać. My jakby do końca tego nie rozumiemy, bo nie mamy takiej osoby, ale dla tamtych ludzi król i jego żona są najważniejsi.

Jest Ojciec w Afryce od dwóch lat. Jak zmieniało się Ojca spojrzenie na ten kontynent, na kraj, w którym Ojciec pracuje?

Na pewno to, co widzimy w mediach, pokazuje dwie skrajności – albo totalną biedę – dzieci bose, brudne z dużymi brzuszkami, albo parki narodowe – piękne egzotyczne zwierzątka i przyrodę… A prawda jest zawsze gdzieś pośrodku. W Ugandzie ludzie żyją normalnie – pracują, dojeżdżają do Kampali, do pracy: do fabryk kawy, herbaty, pracują w hotelach i restauracjach. To też normalne życie. Nie ma też na wolności jakichś dzikich zwierząt. Owszem, czasem zdarzy się spotkać węża, ale jest bardzo duże zaludnienie i ludzie je przeganiają, bo się boją, żeby ich nie ugryzły, żeby się nie zarazić. Nie spotkałem więc jeszcze lamparta..(śmiech). Oczywiście te zwierzęta można zobaczyć w parku narodowym. Na wolności to niemożliwe, chyba że w rejonach słabo zaludnionych i blisko parków narodowych. Są ponoć rejony w Tanzanii czy w Kenii, gdzie można zobaczyć przechodzące słonie, ale nie w Ugandzie, bo jak wspomniałem, zaludnienie jest bardzo duże.

Czy rzeczywistość napotkana na misjach, zweryfikowała cały dotychczasowy obraz i wyobrażania na temat tego kontynentu?

Na pewno Afryka przeraża. Już samo to słowo budzi strach. Chyba właśnie przez media, które przedstawiają same sensacje, wojny i inne zagrożenia. Samo powiedzenie komuś, że pracuję na misjach w Afryce, od razu budzi reakcję – „Tak? O, Rany Boskie…” A ja muszę przyznać, zdziwiłem się pozytywnie – nie jest aż tak źle. Tym bardziej, że my mieszkamy w klasztorze, mamy wodę – co prawda deszczówkę – mamy prąd, bo jesteśmy blisko Kampali, prowadzimy normalne życie zakonne.

Skoro mówi Ojciec, że zdziwił się, że nie jest tak źle, to jak sobie to Ojciec wyobrażał? Bez prądu, bez wody?

Czasem tak.. W Kakooge, w innym miejscu naszej misji bywa, że bracia nie mają prądu, mają założone solary słoneczne i nie zawsze one dobrze działają. Oczywiście są też wyłączenia prądu, bo elektrownia chyba nie jest w stanie zaopatrzyć wszystkich gospodarstw, więc poszczególne części Kampali i okolic odłączają na kilka godzin, a nawet na cały dzień lub całą noc. Wtedy siedzimy prze lampce naftowej, jak to bywało za dawnych czasów…

Mimo tego że przygotowujemy się do wyjazdu albo w Warszawie albo w Brukseli, to misjonarz zawsze jedzie trochę „ na ślepo”, bo nigdy tam nie był. I zawsze jest dużo pytań – czy się zaaklimatyzuję, jak zniosę wszystkie zmiany, nowe jedzenie… Mnie klimat nie przeszkadzał, jedzenie też nie… Nasz gwardian Szymon nauczył naszą kucharkę gotować rosół z makaronem na niedzielę, jako że ludzie w czasie mszy, na ofiarowanie darów najczęściej przynoszą kurę… Jemy też ziemniaki, słodkie i gorzkie, banany, owoce, mięso. Oczywiście są tam też lokalne potrawy – kasawa, Jackfruits, osiem rodzajów bananów, matoka i wiele innych. Nie jadłem jeszcze węża, jaszczurki. W Ugandzie ludzie jedzą też owady. Są ponoć słodkie, ale ja jeszcze nie odważyłem się próbować.

Co Ojca najbardziej zaskoczyło w mentalności ludzi z Ugandy?

Na pewno na pierwszy rzut oka są oni bardziej szczęśliwi, uśmiechnięci. Jeśli mają rodzinę i pracę, to są szczęśliwi. Lubią spotkania, towarzystwo, rozmowy. Gdy ktoś do nich przyjdzie, od razu częstują tym, co mają. Jest nawet takie powiedzenie: jeżeli gość z Twojego domu wychodzi głodny, to już nigdy do niego nie przyjdzie. Lubią spotykać się przy herbatce. Nie mają w zwyczaju picia kawy – oni ją uprawiają w ogródkach i sprzedają. Zachowują dużo angielskich zwyczajów, jak np. picie herbaty z mlekiem, jazda po lewej stronie jezdni, pobrytyjskie szkolnictwo… Wszystko to pozostałości po dawnej kolonii.

Co jest najtrudniejsze w pracy z tamtejszymi ludźmi?

Chyba najbardziej to, że są oni niesłowni… Dane słowo – można powiedzieć – w ogóle się nie liczy. Wszelkie kontrakty z budowlańcami czy wykonawcami – wszystko musi być na piśmie, a i to nie daje gwarancji, czy słowo zostanie dotrzymane. Być może to, że są biedni sprawia też, że często oszukują, aby coś zyskać. Bieda sprawia, że kombinują jak mogą.

Oprócz języków – angielskiego i luganda, musiałem też nauczyć się na nowo jeździć samochodem. Mimo że prawo jazdy mam od 18 lat, jeżdżąc po lewej stronie czułem się jak przedszkolak… Na drodze panuje prosta zasada – większy ma pierwszeństwo. Trzeba więc usuwać się z drogi, gdy jedzie autobus albo ciężarówka. Motory, motocykle i rowery prawie w ogóle się nie liczą i muszą cały czas jechać bokiem. To bywa męczące.

Inną trudną cechą społeczeństwa są spóźnienia…. Kiedyś jechałem do Tanzanii odwiedzić naszych braci, którzy tam pracują. Gdy wyjeżdżałem z Kampali autobus był opóźniony cztery godziny – po prostu się zepsuł. Takie opóźnienie można jeszcze wytrzymać – poczekałem, wypiłem kawę. Ale gdy wracałem z Tanzanii do Ugandy to znowu była taka sytuacja i musiałem czekać 24 godziny… Właściwie nic nie mogłem wtedy zrobić, bo na tej trasie nie jechał żaden inny autobus. Poszedłem po prostu spać. Takie doświadczenia uczą cierpliwości. Człowiek wie, że tego nie przeskoczy, że nic nie może zrobić. Trzeba wtedy czekać i cieszyć się ze wszystkiego – tak jak oni.

Sprawa wygląda podobnie, gdy chodzi o komunikację miejską. Aby gdzieś dojechać, poruszamy się samochodami czy motorkami, ale niestety czasami musimy korzystać z transportu publicznego. W Ugandzie są takie małe busy, tzw. matatu – tam nazywają je taksówkami. Nie ma jednak oczywiście ani przystanków, ani rozkładu jazdy. Wychodząc na drogę można czekać tylko 5 minut albo godzinę czy dwie. I nie ma się na to żadnego wpływu. Po prostu tak jest. Kierowca wyjeżdża z bazy dopiero wtedy, gdy ma komplet pasażerów. W przeciwnym razie nie rusza i czeka. To może trwać godzinę, dwie… W takich sytuacjach odmienna od naszej mentalność ludzi w Ugandzie może być męcząca.

A jak jesteście postrzegani jako misjonarze, jako ludzie biali?

Na terenie parafii jesteśmy bardzo szanowani. Jeżeli ludzie nas znają jako „father” , to kobiety i dzieci klękają przed nami nawet na dwa kolana – taką mają kulturę. Podobnie okazują cześć przed mężczyznami, przed księdzem, przed nauczycielem… Nie spotkałem się więc z jakimś złym słowem czy z wyzwiskami, tak jak to niestety bywa w Polsce. Ludzie tym bardziej szanują księży, bo wiedzą, że my jesteśmy tam dla nich. Wiedzą, że misjonarz przyjechał z jedną walizką i z jedną walizką wróci. Oczywiście są świadomi przeszłości, uczą się w szkole historii, wiedzą o niewolnictwie. Wiedzą też, co robili brytyjscy kolonizatorzy. Wiedzą jednak, że my jesteśmy Polakami i kojarzą nas też ściśle z Janem Pawłem II. To bardzo silne odniesienie.

Ludzie mają w Ugandzie taką świadomość, że biały to ten, który ma pieniądze i niestety próbują to wykorzystać . Bywa, że oszukują, ale szanują nas. Oczywiście trzeba zawsze uważać – jeden z naszych braci miał wypadek i okradli go z telefonu i z butów, zamiast udzielić pomocy, bo leżał na ulicy. Trzeba też wiedzieć, że gdy się kogoś potrąci samochodem, to nie można mu samemu pomagać, tylko trzeba pojechać po policję i wrócić z ochroną, bo mogą zabić, tego, który chce udzielić pomocy. Kiedy widzą, że. ktoś kogoś potrącił albo zabił na ulicy, to mogą zastosować prawo odwetu. Zginęło tak nawet kilku misjonarzy. m.in. w Kongo, gdy próbowali udzielić poszkodowanemu pomocy. I nieważne jest, czy to kierowcy dziecko wybiegło pod koła… Jest zasada – potrąciłeś – mogę Cię zabić. Jest wiele takich rzeczy, o których należy wiedzieć wcześniej, żyjąc w Ugandzie…

Na przykład?

Niestety na przykład o czarownikach w Ugandzie. Codziennie statystycznie ginie jedno małe dziecko prawdopodobnie przeznaczone na ofiarę. Dlatego ludzie przebijają uszy dzieciom, bo wówczas człowiek już jest czymś skażony, a czarownik potrzebuje nieskazitelnego dziecka. To są jeszcze niestety takie pogańskie zwyczaje. Także albinosi w krajach Afrykańskich, np. w Tanzanii mają trudną sytuację, ponieważ często czarownik potrzebuje albinosa… Kiedyś, gdy z czarnych rodziców urodziło się białe dziecko, wynoszono je do lasu na pożarcie zwierząt, a teraz są poszukiwani przez czarowników.

I te praktyki są powszechnie tolerowane?

Nie. Czasem policja złapie jakiegoś tam czarownika, zrobią jakiś pokazowy proces… Oczywiście, że to jest nielegalne, ale w Ugandzie jeszcze długa droga do jakiejś praworządności, uczciwości czy sprawiedliwości.

Ale tak jak powiedziałem, ludzie są tam szczęśliwi, lubią się spotykać. Jest to społeczeństwo inne niż nasze. Dzieci na ogół dzielą się tym, co mają. Jeśli dostaną cukierka, dzielą go na części, żeby podzielić się z rodzeństwem. Muszą się dzielić, bo w Afryce da się przetrwać tylko w grupie. W rodzinie, w klanie. Samemu jest bardzo ciężko. Tak jak mówi Pismo Święte – życie wdów i sierot było bardzo trudne . Tak właśnie jest w Ugandzie, bo gdy wdowa ma dzieci i jest sama, to nie ma środków utrzymania. Często też jest tak, że po śmierci męża musi wrócić do swojego rodzinnego domu, bo z domu męża ją wyganiają.

Kobiety raczej nie pracują zawodowo?

Rzadko. Pracują w domach, opiekują się dziećmi albo hodują coś w ogródku. Czasem pracują też gdzieś w mieście, w fabrykach, ale te, które mieszkają na wsiach raczej pozostają w domu. Przeciętnie Ugandyjka ma minimum siedmioro dzieci, tak więc ma co robić.

Czy w Ugandzie jest dużo sierot?

Bardzo dużo, bo 10% społeczeństwa zarażone jest wirusem HIV. Stąd też dużo sierot. Rodziny oczywiście przygarniają te dzieci, ale często nie są już w stanie tego robić. Prowadzimy obecnie adopcję na odległość, a może kiedyś wybudujemy jakiś ośrodek dla dzieci ulicy czy po prostu dom dla sierot. Takie mamy dalsze plany, bo jak na razie budujemy kościół, ale jeśli będzie błogosławieństwo Boże i ofiarność ludzka to można zrobić naprawdę wiele dobrych rzeczy.

Czy w krajach afrykańskich wspomniany temat HIV i AIDS jest tematem tabu? Czasem taki obraz tego problemu możemy zobaczyć w mediach…

U nas nie. W Matugga dwa trzy razy w roku robione są badania, przyjeżdża taka ekipa lekarzy z Kampali i każdy może zbadać sobie krew. Nie ma żadnego tabu. Uganda miała ostatnio najlepsze wyniki w zwalczaniu AIDS. Przez edukację i przez promowanie wstrzemięźliwości. Teraz natomiast fundacje międzynarodowe i farmaceutyczne naciskają na Ugandę i niestety jest coraz gorzej. Właśnie przez takie metody jak propagowane prezerwatywy, brak wstrzemięźliwości i wyznawaną zasadę „róbta co chceta” . Do wszystko prowadzi do większych zarażeń. Dlatego osobiście myślę, że nie warto pomagać wszystkim fundacjom, które spotykamy w telewizji czy w Internecie. Myślę, że większość takich świeckich fundacji – które wprawdzie wybudują jakąś szkołę – to w większości organizacje proaborcyjne, które przyczyniają się – świadomie lub nie – do wzrostu zarażeń wirusem HIV.

I te organizacje przy okazji realizacji projektu propagują właśnie taki styl życia?

Tak jest. O tym się nie mówi, dlatego myślę, że każdą złotówkę, którą dajemy trzeba sprawdzić. Ważne jest, komu ją dajemy. Bo to są często te znane organizacje, które mają reklamy w telewizji. Nie chcę podawać konkretnych nazw, ale często tak to funkcjonuje. Jedna z organizacji przywiozła kiedyś artykuły spożywcze typu mąką czy kasza do wioski na północy. Wszyscy się cieszyli, robili zdjęcia, akcja została nagłośniona w mediach. Rok później znowu przyjechali z jedzeniem w ramach tej akcji, ale tym razem mężczyźni z tej wioski przywitali ich z maczetami, mówiąc, by odjechali, bo nie chcą tego przyjąć. Gdy ludzie z organizacji zapytali dlaczego, oni odpowiedzieli, po tym jedzeniu nie mogą mieć dzieci…

Słyszy się o redukcji liczby ludności na świecie… Widać dokonywana jest ona czasem przy okazji takich działań. A mieszkaniec Afryki nie pójdzie się bronić, walczyć do sądu, bo nie ma pieniędzy. Poza tym nie wiadomo do końca, kto konkretnie w danej organizacji za tym stoi. Naprawdę najbardziej godne zaufania są organizacje kościelne i misjonarze, którzy organizują taką pomoc. A te wielkie organizacje które się głośno reklamują warto zawsze sprawdzić – co robią, poczytać ich statuty, zwrócić uwagę na to, co i kogo wspierają, a by po prostu nie pomagać w zabijaniu dzieci nienarodzonych czy przyczyniać się do zmniejszenia populacji ludności, co już w ogóle jest absurdem.

Podam inny przykład : Uganda, w ogóle wschodnia Afryka jest przeciwna homoseksualizmowi. I mówią o tym wprost zarówno marszałek parlamentu jak i posłowie, którzy jeżdżą po świecie. Od tego momentu, większość fundacji europejskich wstrzymuje dla kraju dotacje. Przez to, że Ugandyjczycy są przeciwni homoseksualizmowi i jego promocji na terenie ich kraju, to niestety wstrzymywane są fundacje nawet w Kościele. Gdy ktoś z Ugandy chce napisać jakiś projekt unijny czy starać się o jakieś dofinansowanie, to jest bardzo ciężko. Od Ugandy stopniowo odcinane są tego typu źródła pomocy. Myślę jednak, że nawet przez takie działania fundacje nie zmienią postawy Ugandyjczyków wobec takich zjawisk. Rodzina jest tu główną jednostką społeczeństwa i myślę, że na szczęście nieprędko się to zmieni.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska

Za: www.misje.franciszkanie.pl

Wpisy powiązane

O. Stanisław Ziemiański SJ laureatem odznaczenia Per musicam ad fidem za rok 2016

Wywiad o Matce Teresie z postulatorem jej sprawy kanonizacyjnej

„To jest moja wizja Polski fundamentalnie katolickiej”