Z ks. Adamem Włochem SCJ o początkach polskiej prowincji, nowicjacie i jego pierwszym mistrzu rozmawia ks. Andrzej Sawulski SCJ.
– W styczniu przyszłego roku polska prowincja księży sercanów będzie obchodzić 70. rocznicę powstania. Można powiedzieć, że jest Ksiądz rówieśnikiem istnienia prowincji, ponieważ wstąpił Ksiądz w szeregi sercanów w roku jej erygowania. Jak Ksiądz wspomina tamten czas?
– Z ogromnym wzruszeniem. Była to kompletna zmiana w moim życiu: przejście z rodzinnego klimatu, pełnego ciepła, do środowiska zupełnie nieznanego. Ale szybko okazało się, że także podobnego ciepła. Było to w lipcu 1947 r., w okresie dojrzewania jabłek. Pamiętam te piękne sady jabłoni w Stadnikach przy „Starym Domu” pana Wojciecha Michalika, w którym był nasz postulat i nowicjat. Wiele czasu spędziliśmy w sadach, a nasz mistrz ksiądz Władysław Majka uczył nas „mieszczuchów” umiejętności rozróżnienia różnych gatunków jabłek: antonówki, koksy, szarej renety, malinówki, które potem zwoziliśmy z sadów do domu. To było niezapomniane przeżycie i do dziś „koksy” o smaku pomarańczy są moimi ulubionymi jabłkami.
– Ale nowicjat 1947 roku to nie tylko piękna przyroda Stadnik i owocowe sady?
– To prawda, choć urok tego miejsca wyrył się mocno w mej pamięci. Może też dlatego, ponieważ przyjechałem do Stadnik z krakowskiego Kazimierza, gdzie zamieszkałem z rodzicami i rodzeństwem po kilku przeprowadzkach z rodzinnego Izdebnika. Było to zaraz po okupacji, a więc trudnego i pełnego szarości okresu. Z brudów miejskiego życia i smutnych wydarzeń przybyłem na pełną zieleni, pięknych starych drzew wioskę, i to od razu do uroczego domu, jak z Mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”, więc poczułem się bardzo szczęśliwy. Nie widziałem wysokich murów klasztornych, nie odczułem zakonnej dyscypliny i ćwiczeń pokutnych, jak opisywały to stare książki i opowiadali ludzie. Po latach myślę, że było to działanie Opatrzności, by przejść tak „bezboleśnie” z życia świeckiego do życia zakonnego.
– W tamtych czasach nowicjat bez murów klasztornych to chyba wyjątkowa rzecz.
– Dopiero je wznosiliśmy w czasie trwania nowicjatu, ponieważ dworek Michalika był – można rzecz – tymczasowy, dzięki gościnności ojca księdza Stanisława Michalika, który wkrótce udostępnił pobliskie pole sercanom w celu budowy kościoła i klasztoru z prawdziwego zdarzenia. I wszyscy nowicjusze musieli zakasać rękawy i pracować przy budowie. Stąd życie nowicjackie, z powodu prac przy budowie, było często bardzo nieregularne, mimo ogromnych wysiłków księdza Majki, by formacja nowicjacka odbywała się według przepisów Zgromadzenia, co mu się w efekcie udało.
Ksiądz Majka umiał wykorzystać każdy moment, by przekazywać nam solidną katechezę, a zwłaszcza treści związane z duchowością, historią Zgromadzenia i ślubami zakonnymi. Potrafił zaszczepić w sercach młodych ludzi umiłowanie Ojca Założyciela i duchowość Zgromadzenia. Wykonywane przez nowicjuszów prace, niejednokrotnie bardzo uciążliwe, łączył z formacją nowicjuszy do życia zgodnego z charyzmatem sercanów – miłości i ofiary. Cały okres postulatu i nowicjatu, aż do przeniesienia się z „Domu Michalika” do nowego miejsca, przyczynił się do poczucia odpowiedzialności za początki prowincji w Polsce.
Muszę także podkreślić, że w swoich konferencjach ksiądz Majka uczył nas umiłowania Zgromadzenia. Sam ukształtował się w duchu ojca Dehona, od którego w momencie jego śmierci otrzymał wraz ze swoim towarzyszem księdzem Ignacym Stoszką błogosławieństwo pierwszych sercanów w Polsce. Wychowany za granicą, nie stracił niczego z polskiego ducha i w tym duchu kształtował przyszłych sercanów. Wspomnę jeszcze, że do czasu powstania prowincji ksiądz Stoszko był w latach 1939-46 przełożonym regionalnym.
– Ksiądz Władysław Majka wychował całe pokolenia pierwszych polskich sercanów. Co mu ksiądz jeszcze zawdzięcza?
– Był wspaniałym człowiekiem, który umiejętnie wprowadzał młodych ludzi w życie zakonne. Przed moim rocznikiem nowicjatu ksiądz Majka wychował dwa inne. Wspomnę takie nazwiska: Kunda Czesław, Wietecha Tadeusz, Janczak Adolf, Büchler Albert, Szortyka Cesław, Kubina Wiktor i Góra Jan wszyscy moi przyjaciele, potem w drugim roczniku byli: Nawieśniak Józef, Stawczykowski Stefan, Stoszko Józef, Topielec (Michalski) Tadeusz, moi bliscy towarzysze studiów seminaryjnych, wszyscy już nieżyjący.
Warunki w domu nowicjackim były niemal spartańskie, ale nikt nie narzekał. W niedzielę i święta dom zamieniał się w małą kaplicę wypełnioną także mieszkańcami Stadnik, a nasz mistrz wygłaszał krótkie kazania z ambony umieszczonej u szczytu krętej klatki schodowej. Natomiast w tak zwanym studium słuchaliśmy jego konferencji, pisaliśmy wypracowania i odbywały się czytania duchowe.
– Wróćmy jeszcze do początku postulatu i nowicjatu. W jaki sposób ksiądz Majka starał się pomóc wam, młodym ludziom odkryć, że jesteście na właściwej drodze?
– Nie robił nic na siłę. Był bardzo delikatny i taktowny w tym, co przekazywał. Był oczywiście rozkład dnia, wszystkie przewidziane dla postulatu i nowicjatu praktyki duchowo-ascetyczne i starał się, abyśmy w miarę możliwości byli im wierni. Ale dawał nam do zrozumienia, że nie są one jedynym celem formacji. Mieliśmy dużo swobody na osobiste przemyślenia. Widział w nas nie tylko materiał do zmian w naszej mentalności, ale także młode dusze, które miał kształtować Chrystus. Nigdy nie traktował nas jak „sztubaków szkolnych”. Pomagał nam odkryć drogę, jaką wyznaczał nam sam Jezus, który obdarzył nas powołaniem. Był człowiekiem i wychowawcą o wielkim sercu, doświadczeniu, kochającym ludzi i kapłaństwo.
Do dziś mam podarowaną przez niego w postulacie książkę: „Dzieje duszy”, Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Nieraz pomyślałem, że ksiądz Majka wyczuł moje związanie z ciepłem rodzinnym zwłaszcza mojej matki, z ciepłem, które promieniuje z „Dziejów duszy”. On sam pochodzący z wiejskiej rodziny z Zegartowic niedaleko Stadnik, bardzo kochał swoją matkę staruszkę. Parę razy zabrał mnie do swojego rodzinnego domu. Widziałem, z jaka miłością odnosił się do swojej matki, całował spracowane ręce tej wiejskiej kobiety, która wychowała gromadkę dzieci. Wspominam o tym, ponieważ świadczy to o wielkiej intuicji wychowawczej naszego mistrza nowicjatu.
– Widać, że ksiądz Majka posiadł umiejętność pomagania w rozpoznawaniu powołania i zaangażowania się w jego rozwój.
– Byłem jako młodzieniec harcerzem. A prawo harcerskie podkreśla, że w wychowaniu należy stwarzać warunki do wszechstronnego rozwoju człowieka, a nie tylko do ograniczonych celów wybranego sposobu życia. Trzeba kształtować osobowość człowieka odpowiedzialnego, a nie traktować go jak ucznia, który ma posiąść jedynie jakąś określoną wiedzę. Stąd trzeba rozwijać w wychowaniu wartości takie, jak: przywiązanie do wolności, do poszanowania prawdy, sprawiedliwości, tolerancji i przyjaźni. Trzeba uczyć możliwości nawiązywania kontaktów międzyludzkich. Dochodzi jeszcze tutaj ważna sprawa: umiłowanie przyrody i kształtowania potrzeby kontaktu z naturą.
Ksiądz Majka, nie znając może tych harcerskich zasad, w rzeczywistości wprowadzał je w życie. Było to u niego czymś naturalnym, bo pochodził ze wsi i żył „za pan brat” z przyrodą. Nauczył nas szacunku do niej, szczególnie do ptaków. A znał je wyśmienicie. Pamiętam, jak często mówił o naszych polskich wróbelkach: „Pamiętajcie, że to ptaszki najwierniejsze nam, one nigdzie nie odlatują, ale zimują wśród nas, nie mając kożuchów”.
Traktował przyrodę jako wielki dar Boży. On też organizował sadzenie różnych drzew i krzewów dla powstania przyszłego parku przy nowym domu nowicjackim. Często wyznaczał mnie i Kazka Marekwię do tej pracy.
– Razem z księdzem Marekwią byliście u początku powstawania i organizacji struktur polskiej prowincji.
– Moje życie jakby przypadkiem związane było z naszym Zgromadzeniem i z polską prowincją. Urodziłem się we wrześniu 1928 roku, a właśnie we wrześniu tego roku przybyli pierwsi nasi księża do Polski, do Krakowa-Płaszowa.
Gdy rodziła się prowincja należeliśmy do najstarszych nowicjuszy. Mieliśmy za sobą kawałek życia pracy zawodowej. Ksiądz Kazimierz przez całą okupację pracował w Niemczech (był starszy ode mnie o trzy lata), a ja byłem po stażu fryzjerskim. Odbijaliśmy trochę od pozostałych nowicjuszów, którzy w większości byli wychowankami małego seminarium.
Nasz okres nowicjatu trwał w zasadzie od lipca 1947 do połowy sierpnia 1948 roku, czyli do przeniesienia się do nowego budynku nowicjackiego. Jak wspomniałem, był to „dziwny” nowicjat, ponieważ trwała w pobliżu budowa kościoła i domu nowicjatu, i z konieczności musieliśmy w dużym stopniu pomagać przy budowie. Nieraz szliśmy do pracy cztery razy na dzień, by rozładować cegłę z samochodów. A była to cegła gorąca, przywożona prosto z cegielni po wypaleniu. Kiedyś policzyłem z ciekawości ilość cegieł, które przeszły przez nasze ręce w czterech miesiącach. W przybliżeniu było ich około 480 tysięcy!
Pomimo pracy na budowie, którą trzeba było łączyć z modlitwami i różnymi ćwiczeniami duchowymi, byliśmy dumni, że uczestniczymy w dziele powstawania prowincji. Przypominał nam o tym pierwszy prowincjał, ks. Michał Wietecha, który często przyjeżdżał do Stadnik i mówił do nas: „cieszcie się chłopcy, bo budujecie waszą pracą naszą polską prowincję”. Cieszyliśmy się naprawdę bo cieszyliśmy się w ogóle życiem i ciekawym w sumie czasem nowicjackim.
– Po zakończeniu budowy nowej siedziby nowicjatu była przeprowadzka.
– Pamiętam dokładnie ten dzień; było to 14 sierpnia 1948 r. i pamiętam, że odczułem wtedy, że skończyło się „stare”, a zaczyna „nowe”. Choć przeprowadzka była przewidzianą i normalną rzeczą, to jednak pozostała jakaś nostalgia i sentyment do „Starego Domu” pana Michalika, warzywnego ogrodu, boiska do gry w piłę pod starym Dębem i bliskości Krzyworzeki. Kanoniczny nowicjat zakończyliśmy 13 lutego 1949 roku, składając pierwszą profesję zakonną. Potem znaleźliśmy się w Płaszowie oczekując na otwarcie domu scholastykatu w Tarnowie. W tym czasie prowincja coraz bardziej nabierała „rumieńców” i odczuwaliśmy wyraźne opiekę Serca Jezusowego u początków naszego istnienia w Polsce.
– Dziękuję za rozmowę.
Więcej (zdjęcia) na: www.sercanie.pl