Rozpocznijmy naszą rozmowę może od krótkiego scharakteryzowania misji, na której pracowali w 1991 roku franciszkanie…
Misja w Pariacoto obejmowała siedemdziesiąt dwie wspólnoty. Do najdalszych trzeba było jechać konno nieraz nawet dwadzieścia cztery godziny. Dlatego już na samym początku naszej obecności tam powiedzieliśmy sobie, że bardzo ważne jest to, aby poznać wszystkie miejsca i aby ludzie nas poznali. Jak ważna była tam nasza obecność, niech posłuży taki obrazek: pewnego dnia do naszej kancelarii przyszedł pewien człowiek i prosił, aby kapłan odwiedził jego wspólnotę. Jako że mieliśmy wtedy bardzo dużo zajęć, zaproponowałem mu, że przyjdzie do nich jedna z sióstr, jak działo się to wcześniej. Wtedy on wyraził swoje niezadowolenie: „Teraz to my chcemy kapłana – mówił. – Kapłan podnosi i pokazuje nam Pana Jezusa”.
Szybko zrodził się nam pomysł szkoły dla katechistów, aby jak najszybciej te siedemdziesiąt dwie wspólnoty miały tych, którzy mogliby poprowadzić nabożeństwa wokół słowa Bożego.
Jako że wówczas panowała w Peru susza, a z nią przyszła epidemia cholery, więc prowadziliśmy pomoc socjalną na dużą skalę. Nie robiliśmy tego sami, ale koordynowaliśmy całość. Ludzie garnęli się do nas, tworząc wielką wspólnotę. Szybko zauważyli, że jesteśmy ubodzy, wyjechaliśmy przecież w 1988 roku z Polski komunistycznej. Nic nie mogliśmy wziąć ze sobą. Wtedy trudno było kupić jakieś cieńsze spodnie, żeby w tych upałach Ameryki Południowej wytrzymać. Bardzo szybko zauważyli, że my nic nie mamy. Nie byliśmy misjonarzami z Ameryki. Podglądali nas i zaczęli nas uczyć uprawy roślin i przynosili nam to, co mieli: worek kukurydzy, czy ziemniaków.
To nie wszystkim podobało się…
Terroryści ze Świetlistego Szlaku od dawna chcieli na tym terenie organizować ludzi, tak aby zrodziła się jedna wielka rewolucja. Miała rozpocząć się się w Peru, a potem przejść na Amerykę Południową i dalej na cały świat. Główny szef „Sendero Luminoso” Abimael Gázman uważał siebie za czwartą szpadę komunizmu. W pewnym momencie to on podjął decyzję, aby uderzyć w Polaków ze wspólnoty w Pariacoto. Cios jednak skierowany był w Ojca Świętego Jana Pawła II, który w czasie swojego pobytu w Peru w języku keczua krzyczał do Peruwiańczyków, zwłaszcza do tych, którzy uprawiali bratobójczą walkę: „Nie zabijajcie się nawzajem. W imię Boga proszę was niech nie będzie wojny bratobójczej”.
Kilka dni po zabójstwie naszych misjonarzy w Brukseli wyszedł artykuł, w którym szef Sendero Lumninoso wyrzucił z siebie wielką nienawiść do Kościoła Katolickiego. Potem, kiedy został schwytany wraz z komitetem centralnym w więzieniu powiedział, że po śmierci kapłanów z Polski natrafił na mur, którego nie mógł przebić…
Ojca wówczas nie było w Peru…
Po trzech latach pracy przysługiwał nam urlop w Polsce. Jako przełożony misji miałem wyjechać na końcu. Pierwszy miał jechać Zbyszek. Napisała jednak do mnie siostra i poprosiła, bym przyjechał na jej ślub i pobłogosławił jej małżeństwo. Pojechałem więc jako pierwszy… Informacja o śmierci moich współbraci zastała mnie w Polsce. Brakło mi do powrotu dwa tygodnie. W jednej chwili zostałem przełożonym bez podwładnych…To był bardzo trudny okres w moim życiu.
Na początku żyłem z poczuciem winy. Od śmierci Zbyszka i Michała nigdy jednak nie czułem się sam. Potem pracowałem w Afryce, teraz bardzo dużo podróżuje po świecie i nigdy nie czuję, że jestem sam. Wiem, że oni wstawiają się za nami. Z drugiej strony, ich śmierć rozpoczęła długi wewnętrzny proces. Oni są dla nas prowokacją, abyśmy na siebie popatrzyli w perspektywie co znaczy być świętym. Oni jasno nam pokazują, że nasza świętość realizuje się tu i teraz. I to w konkretnych relacjach ludzkich, a stawiając w centrum tych, których bardzo kocha Pan Bóg. A On najbardziej kocha – co nam pokazał Pan Jezus – ludzi biednych, opuszczonych, tych, z którymi nikt nie chce być, dla których nikt nie chce poświęcić swojego życia. Dla mnie ten wymiar jest bardzo mocny i po latach pokazuje mi, że trzeba iść w tym kierunku. Dla mnie osobiście Zbyszek i Michał pokazują na czym polega misja. Że to zawsze jest misja Pana Boga. On poprzez nasze życie chce powiedzieć o tajemnicy miłości do nas.
Na plecach o. Zbigniewa mordercy pozostawili napis: „W ten sposób giną sługusy imperializmu”. Czy Ojciec nie bał się wyjechać znów na misje?
Dla mnie to było normalne, że muszę wrócić. Nigdy się nie bałem. Zakazano mi jednak powrotu do Pariacoto i przez ten pierwszy rok po śmierci Zbyszka i Michała organizowałem kapłanów i siostry zakonne, tłumaczyłem gdzie i co jest w Pariacoto, z kim rozmawiać, bo byłem jedyną osobą, która wiedziała o funkcjonowaniu domu. Przez rok organizowaliśmy takie misje z innymi kapłanami, z innymi osobami, żeby w niedzielę tamtym ludziom towarzyszyć Eucharystią i innymi sakramentami. Potem jeden z naszych ojców zdecydował się na życie w Pariacoto i na nowo zorganizowała się wspólnota.
Co mówili, co głosili tamtejszym ludziom Męczennicy? Jak się zachowywali?
Jak Pan Jezus pochylał się nad każdą biedą, tak o. Zbigniew pochylał się przede wszystkim nad każdym chorym. Kiedy umierał miał trzydzieści trzy lata. Pochodził z ziemi tarnowskiej. Jego życiem, jego Ewangelią było służenie najbardziej potrzebującym. Chory w Peru często nie może iść do lekarza i kupić leków. Najczęściej skazany jest więc na leczenie jakimś tradycyjnymi środkami. o. Zbigniew więc w ukryciu służył wielu chorym. Nigdy nie zapomnę, gdy już po jego śmierci przyjechałem do Pariacoto, a jeden z Indian mówi do mnie ze łzami w oczach: „Proszę Ojca on mi uratował nogę, która była cała w gangrenie, przynosił mi lekarstwa. Ja przeżyłem, a jego dzisiaj już nie ma wśród nas, dlaczego?”.
O. Michał z kolei pochodził z ziemi żywieckiej. On zauważył dzieci w misji. Chodził od domu do domu i organizował duszpasterstwo młodzieży i dzieci, przekonując najpierw rodziców, którzy czekali na nas około czterdziestu lat. Nigdy nie mieli na stałe kapłanów. Organizował wspólnotę, by spotykać się z nią w niedzielę na Eucharystii. W momencie kiedy kończy swoje życie, wokół trumien misjonarzy stoją dzieci, które śpiewają pieśni, jakich ich nauczył. Ziarno, jakie rzucili misjonarze, już wtedy zaczęło wzrastać.
Ojciec nie czekał z założonymi rękoma na beatyfikację, ale wszędzie gdzie mógł dawał o nich świadectwo…
Przez ostatnie osiem lat dużo jeździłem i głosiłem świadectwa o Zbyszku i Michale. Modliłem się też i miałem nadzieję, że nadejdzie moment beatyfikacji. W końcu przyszedł ten czas i kiedy ogłoszona została decyzja papieża, nastąpiła eksplozja radości. W tej chwili Zbyszek i Michał do nas już nie należą. Są darem dla Kościoła powszechnego, który uznał, że oni są przykładem dla innych.
Dziękuję za rozmowę
pam
Za: www.pch24.pl