Wielowieyski Andrzej, Red., Rola i możliwości zakonów wobec współczesnych przemian

 
Andrzej Wielowieyski 

ROLA I MOŻLIWOŚCI ZAKONÓW WOBEC WSPÓŁCZESNYCH PRZEMIAN

Zebranie Plenarne KWPZM, Warszawa, 12 maja 1981 r.

 

 

Dziękuję Ojcu Stanisławowi nie tylko za powitanie, ale również za zwrócenie uwagi na tradycje plenarnych zebrań, które podejmowały najbardziej aktualne zadania duszpasterskie.

Chciałbym podkreślić, że chyba dużo bardziej doświadczonemu i kompetentnemu Księdzu Biskupowi Dąbrowskiemu zostawiłbym sprawę konkretnych wyzwań i problemów życia zakonnego w nowej sytuacji, przy nowych wymaganiach. Skoncentruję się raczej na rzeczywistości narodu i na tym, co z naszej rzeczywistości wynika dla naszych zadań duszpasterskich. Dostrzegam tutaj pewną specyfikę powołania rodzin zakonnych jako grup wyspecjalizowanych, powołanych do szczególnych zadań czy to duszpasterstwa masowego misyjnego czy do zadań formacyjnych, bardziej wyspecjalizowanych, do duszpasterstwa „głębokiego”.

W każdym razie są to zadania analogiczne do ogólnych zadań duszpasterskich i wynikające z ogólnej sytuacji duszpasterskiej Polski. Natomiast wydaje mi się, że aby nasze zadania wykonywać skutecznie, to warto przypomnieć to znane zdanie Chestertona: „czegóż to trzeba, żeby Johna nauczyć matematyki, co trzeba znać? Matematykę – wydawałoby się. Otóż nie, przede wszystkim musimy znać Johna” – stwierdził Chesterton. Natomiast mam wątpliwości, czy rzeczywiście wiemy, jaki jest ten Naród Polski.

Nie tak dawno rozmawialiśmy we dwóch z Gospodarzem – Ojcem Michałem na temat tego, co się stało w Polsce na tle naszych doświadczeń wychowawczych i duszpasterskich. I uznaliśmy, że nie rozumiemy, co się stało, tak dalece jest to niejasne z punktu widzenia naszego doświadczenia kościelnego. Bo popatrzmy – włożyliśmy tyle wysiłku w katechizację, a przede wszystkim w pewne formy kwalifikowanego duszpasterstwa akademickiego. Rozwinięto i popchnięto trochę naprzód duszpasterstwo rodzin. Dla doświadczonych duszpasterzy było wszakże rzeczą jasną, że najbardziej zabagnione, najtrudniejsze środowisko – to młodzież robotnicza. Problemy rodzinne, erotyczne i seksualne, ale również kulturowe wewnątrz rodziny, rozbicie częste tych rodzin, rozdźwięk między starymi a młodymi, zerwanie z tradycją; kryzys tożsamości narodowej, sygnalizowana niechęć do historii, duże problemy uczciwości pracy – oto widoczne zagrożenia. Wydawało się, żęto jest środowisko najsłabsze moralnie. Wykazywały to badania, prace socjologiczne, również z zakresu socjologii religii. Znam w tym zakresie prace szeregu księży z diecezji warmińskiej. A w rzeczywistości okazało się, że te właśnie grupy społeczne – młodzi robotnicy, a nie studenci, nie chłopi, nie jakieś inne grupy, ci najbardziej, jak się wydawało, zaniedbani moralnie i duszpastersko, wykazali niezwykłą odporność moralną, dynamizm, przywiązanie do wartości moralnych, jakąś siłę, której nie spodziewaliśmy się, i której nie spodziewało się po naszej społeczności wielu cudzoziemców. I trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, skąd to się bierze, dlatego, że jeżeli nie zrozumiemy tej rzeczywistości i skąd się wzięła, to nie będziemy mogli skutecznie działać.

Wydaje mi się, że do pewnego stopnia pozostaje aktualna analiza, którą robiliśmy z Ks. prof. Piwowarskim, chyba dwa i pół roku temu lub dawniej, na sympozjum duszpasterzy akademickich w Ołtarzewie lub w Niepokalanowie, gdzie między innymi w dyskusji wyłonił się dość ostry problem: z czego wynika sukces, osiągnięcia Kościoła, ta dynamiczna siła Kościoła w Polsce? Niewątpliwie sprawa jest bardzo złożona i trzeba by tutaj całą historię Polski, historię Kościoła wyciągnąć. Sprawa ma głębokie korzenie w naszych dziejach, ale są pewne rzeczy bezpośrednio przez nas doświadczone. Otóż np. charakterystyczne i odmienne zupełnie niż w wielu krajach, zwłaszcza zachodnich, zastosowanie procesu laicyzacji wynikało z tego, co Francuzi nazywają „l-impuissance de la force” – niemoc przemocy. Państwo totalitarne, tworzone i organizowane przez komunistów, miało za zadanie założone w doktrynie i realizowane w praktyce kontrolowania wszystkich dziedzin życia przy pomocy zwłaszcza środków masowych, a za takie środki masowe uważam nie tylko telewizję, radio, prasę, ale również organizacje masowe, np. szkołę – bo to przecież również jest środek masowy. Przy pomocy jednego programu tam się w jakiś sposób orientuje, ustawia ludzi. A więc te wszystkie środki masowego oddziaływania i wszystkie organizacje ustawione były w ten sposób, żeby realizować zamysł doktrynalny, określoną koncepcję moralną, filozoficzną, polityczną. I wszyscy o tym wiedzieli. Nie zawsze ten system mógł w praktyce działać skutecznie. Czasami był korygowany przez życie, przez dobrą wolę ludzi – czy też złą wolę ludzi. Jedno jest istotne, że ludzie nie chcąc, nawet niezależnie od jakiegoś głębszego nastawienia /może by i część tych treści akceptowali/, ale nie chcąc być przymuszanym, bronią się przed manipulacją i broniąc swojej tożsamości, swojej swobody, dość automatycznie uchylali się od tych wszystkich środków nacisku. Odrzucali je dlatego, że wszyscy wiedzieli, iż jest to od góry do dołu sterowane. Wiedzieli, że ten nauczyciel w szkole podstawowej, ten najmniejszy dziennikarzyna w gazecie, oni wszyscy wykonują jakieś narzucone im zadania. A ludzie nie chcieli być ustawiani, chcieli wiedzieć prawdę, uczyć czy bawić się, poznawać to co chcieliby poznawać, wyrażać swoje pragnienia, swoje poglądy na swój sposób, a nie taki jak to ktoś im dyktuje czy podpowiada. I w tym wyrażała się właśnie ta niemoc państwa totalitarnego.

Na przykład w wielu krajach zachodnich bardziej swobodnych, /mówię bardziej, bo skala swobody czy skrępowania przez struktury społeczne jest różna i tutaj ideałów nie ma/, że tam w tych różnych krajach poprzez radio, telewizję, prasę, poprzez organizacje, być może dużo bardziej jeszcze przez organizacje niż przez środki masowe: przez szkołę, przez organizacje młodzieżowe, przez związki zawodowe, przez organizacje polityczne autentyczne, żywe – ludzie ulegali laicyzacji, przede wszystkim byli wyrywani z wszelkiej tradycji, często podbudowanej religijnie i również wyrywani byli spod wpływu religijnego z jakiejś kultury myślenia religijnego oraz religijnego życia i doświadczenia. A u nas ten proces został zahamowany poprzez niemoc państwa totalitarnego, któremu ludzie się wymykali. Wymykali się w różny sposób, bardzo często w sposób niezbyt budujący czy owocny moralnie, uciekając w zwykły indywidualizm albo w małe kliki społeczne i czasami po prostu bandyckie, gdzie walczono tylko o własny interes z tą wrogą czy nieprzyjemną strukturą społeczną po prostu zarabiając, kradnąc czy robiąc nie wiadomo co. Ale również w skali masowej – i to było zrozumiałe – szukali schronienia w Kościele. Ponieważ Kościół był ich. Był ich, ponieważ to wynikało z doświadczenia tego narodu i poza tym dlatego, że wyrażał w niewspółmiernie skuteczniejszy, prawdziwszy sposób niż by to chcieli robić najlepsi propagandziści, to, czego pragnęli ludzie. Kościół był ich, w Kościele się czuli tożsami, byli u siebie, nawet jeżeli nie zawsze rozumieli, co naucza, nawet jeżeli powracał wtórny analfabetyzm religijny na skutek niedostatecznie prowadzonej, chociaż i tak wspaniałej i świetnie rozwiniętej w porównaniu z innymi krajami katechizacji.

Ta silna tożsamość kościelna, ten Kościół, który jest nasz, to równocześnie Kościół z wyboru. I to jest jedna z zasadniczych tez, którą Ojcom chciałbym zaproponować, że jest to Kościół wewnętrznie niewspółmiernie bardziej wolny i dynamiczny niż dawniej, dlatego, że jest to Kościół z wyboru.

Osiągnęliśmy nową sytuację społeczną, która ma swoje plusy i minusy, sytuację, w której człowiek nie musi się ochrzcić czy nie musi ochrzcić dziecka. Już z tą pierwszą Komunią bywa pewien problem, bo nacisk społeczny kolegów, rodzin innych jest bardzo duży. To bardzo przykre dla dziecka, z wyjątkiem może wielkich miast, jeżeli nie może iść do Komunii świętej jak inne dzieci. Niemniej i to się jakoś pokonuje. W każdym razie nie muszą brać ślubu w Kościele. To jest już dopuszczalne, ludzie są tolerancyjni i na ogół nie narzucają innym swoich poglądów. W Polsce nie musi się być katolikiem, w Polsce się chce być katolikiem, chce się być chrześcijaninem, a już konkretnie w naszej rzeczywistości społecznej i religijnej chce się być katolikiem. To jest ogromne osiągnięcie, które jest produktem tych wszystkich wydarzeń i doświadczeń, które ostatnie pokolenia przeżyły. I ta dobrowolność, pragnienie znalezienia się, bycia u siebie i równocześnie wyznania swojej wiary i szukania tutaj ochrony i oparcia, to jest ta nasza siła. Oczywiście to jest bardzo nierówne i trzeba być ostrożnym w wyciąganiu zbyt daleko idących wniosków. Religijność tych młodych robotników z Wybrzeża, ze Śląska, z innych miast nie jest oczywiście taka religijność jak religijność Wałęsy, człowieka o charakterze, o temperamencie pasjonata, głęboko przeżywającego, dość głęboko zaangażowanego przy jednocześnie typowej chłopskiej tradycyjności, przywiązaniu do pewnych wartości tradycyjnych, także do pewnej zewnętrznej strony Kościoła.

Nie wszyscy są tacy jak on. Zwykle są mniej głębocy, nie mają takiego temperamentu i często są bardziej powierzchowni. Gdyby tak dokładnie zanalizować elementy religijności społeczności polskiej, to na pewno pokazało by się, że z czterech elementów religijności /to jest wiedzy i świadomej wiary, praktyk, moralności społecznej oraz tożsamości z Kościołem, poczuciem więzi/. To właśnie poczucie więzi jest zwykle najbardziej silne. Natomiast z pozostałymi trzema elementami będzie bywać bardzo różnie; z tą typową schizofrenią zwłaszcza w zakresie moralności, gdzie się traktuje to, co Kościół wymaga jako prawo, a nie jako wartość. A wiemy, co się dzieje z prawem: prawo to jest to, co się obchodzi i do tego też żeśmy się przyzwyczaili w naszym niezbyt dobrze zorganizowanym społeczeństwie, zwłaszcza w czasie różnych perypetii wojennych, okupacyjnych, narzuconych reguł przez komunistów itd. Religijność nasza jest więc kulawa i chroma ze względu na ten układ i ponieważ nie potrafimy dostatecznie skutecznie wartości etycznych przekazać. Ale jest to religijność bardzo dynamiczna ze względu na poczucie tożsamości i więzi oraz wynikające z tego przeżycie wiary świadome i emocjonalne.

Równocześnie nawiązuje do problemu wartości, bo to jest chyba punkt wyjścia dla wychowania, dla duszpasterstwa decydujący. Ponieważ mówię w imieniu „Solidarności”, której jestem funkcjonariuszem /jestem kierownikiem ośrodka prac społeczno-zawodowych KKP/, sądzę zarówno ja jak i szereg moich kolegów, że „Solidarność” nie jest ruchem ideologicznym. Są tam bardzo różne ideologie w sensie pomysłów politycznych i społecznych. Ścierają się, są sporne, niejasne, mętne czasami. „Solidarność” jest natomiast, co tak irytuje różnych marksistów i innych krytyków, jest par excellence ruchem moralnym. Możesz reprezentować koncepcje kapitalistyczne, możesz być członkiem partii, powtarzać nawet tezy marksistowskie, to ci darujemy, ale nie wolno ci kłamać, nie wolno ci nie szanować człowieka; nie wolno ci szargać świętościami, wartościami, do których ludzie są przywiązani albo mają uraz w tym zakresie, bo były one niszczone, szargane. Ludzie są spragnieni wartości, szacunku dla człowieka, wartości równości, bo ona wynika z poczucia sprawiedliwości, czyli uznania dla każdego jako dla człowieka, z pragnienia prawdy, z pragnienia tożsamości narodowej, religijnej. Ludzie są spragnieni wartości. To jest nasza rzeczywistość moralna i nasza rzeczywistość duszpasterska. Jest również pragnienie religii w naszym utrapieniu, w naszym działaniu, w naszym świętowaniu, w naszym zwycięstwie. Kościół te wartości zaspokajał wtedy, kiedy inni ich nie zaspokajali.

Oczywiście nie wolno tutaj nam ominąć i świadomej pracy Kościoła. Nie będę mówił o całej pracy katechetycznej czy wychowawczej, ale niewątpliwie na szerokich kręgach społecznych wpływ bezpośredni Kościoła był olbrzymi. Nawet jeżeli ktoś nie zawsze chodził do kościoła, nie zawsze słuchał tego, co Kościół nauczał to i dla niego od wielu lat Kościół był często jedynym wyrazicielem potrzeb społecznych. Komunikaty Episkopatu (pomijając już jakieś większe dokumenty), które co kilka miesięcy lub co kilka tygodni, prezentowane były całemu narodowi, zawsze zawierały jakieś elementy obrony zwykłych ludzkich spraw: pracy, płac, podatków, własności, wychowania dzieci, kultury, różnych zwykłych doczesnych ludzkich spraw, które Kościół prezentował z odwagą, powagą, bez awanturnictwa, ale mocno i bardzo stanowczo. Naród to czuł, rozumiał i wiedział, że jest instytucja, jest miejsce, z którego toczy się walka o niego, o jego prawa ludzkie. Stąd, jak to w naszych tezach programu „Solidarności” formułujemy „krzyż obok orła” – te symbole tożsamości religijnej i tożsamości narodowej wynikły przede wszystkim z tego od dawna istniejącego zagrożenia tych więzi wielkiej społeczności w narodowej i religijnej w środkowej Europie. Te właśnie symbole są wyrazem, olbrzymiego ruchu, który ujawnił się i rozwija się w tym kraju. Równocześnie, proszę Ojców, to tak jak po pobycie Papieża w Polsce, gdzie też miałem wiele spotkań duszpasterskich, refleksyjnych i też żeśmy konsultowali, że cóż? Wielki entuzjazm, miliony ludzi, ale w rzeczywistości życia niewiele się zmieniło. Może troszkę alkoholizm spadł z początku. Z Gdańska, z tej najdalej wysuniętej placówki duszpasterskiej, z parafii św. Brygidy koło stoczni taki mały meldunek: przyjeżdża rekolekcjonista w wielkim poście, dobre nazwisko, człowiek znany w tych stronach, poza tym wiemy, jak to jest – po pierwszej, drugiej konferencji ludzie już coś słyszą, wiedzą, że coś się ciekawego dzieje i mogliby przyjść. Nie było w ogóle młodzieży robotniczej na tych rekolekcjach, a są jej tam dokoła tysiące. I był to bardzo dobry rekolekcjonista. Czyli nie za wiele się tutaj zmieniło. Było w sierpniu wielkie przeżycie tożsamości i potrzeba było krzyża i wyrażenia własnej wiary.

Sam przeżyłem w Stoczni Gdańskiej te wielkie Msze święte, które tam były i to było wspaniałe – te tysiące mężczyzn modlące się rzeczywiście, śpiewające rzeczywiście; ale na rekolekcje nie przyszli. Nie odczuwali potrzeby. Przyszły prawie same stare babki.

Myślę, i chyba Ojcowie też to rozumieją, że jesteśmy w sytuacji o wiele trudniejszej niż przed rewolucją sierpniową. Dużo trudniejszej, bo to jednak względnie łatwo nam było przy zahamowaniu laicyzacji, przy naszej sile moralnej i duchowej w Kościele prowadzić duszpasterstwo. A Kościół nasz, jak to mój przyjaciel Bohdan Cywiński mówił, wcale nie był Konstantyński, tylko był Juliański. Kościół w Polsce pod komunistami to był Kościół z czasów cesarza Juliana i marzył, może nie zawsze, ale bardzo często marzył o dobrych konstantyńskich czasach, kiedy się miało dobre, spokojne, zagwarantowane przez władze warunki życia. Teraz te warunki będą różne, nie będzie jednoznaczności. Wolność i swoboda będą większe, może trochę ograniczone, ale nawet w telewizji można już wolnych ludzi usłyszeć. Władza z konieczności będzie czasem wręcz życzliwa, ale za to pluralizm i zwykła XX-wieczna kultura masowa będą święcić tryumfy. Każdy prawie może sobie dziś pisemko wydawać, mówić to co chce i działać. Nasze duszpasterstwa akademickie również, najbardziej rozwinięte, pustoszeją z wszelkich aktywnych ludzi, zostają same dziewuszki, a bardziej aktywni odeszli do organizacji młodzieżowych, ludzie dawniej bardziej aktywni przy parafiach już wylądowali w związkach zawodowych. Poza tym wyłania się pytanie jak oni działają, jak są do tego przygotowani? Sądzę, że większość duszpasterzy i wychowawców kościelnych prezentowała, przynajmniej w pewnych okresach czasu, ogólne stanowisko, że masz być uczciwy, masz założyć rodzinę, żyć zgodnie z zaleceniami Bożymi i Kościoła, ale za bardzo się tam do czegokolwiek nie mieszaj. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo mógłbym tutaj wymienić nazwiska wybitnych duszpasterzy, z którymi się spierałem na ten temat ostro, bo tak wychowywali całe pokolenia biernych młodych ludzi i to z dużym skutkiem. Była – uzasadniona zresztą – ostrożność przed społecznym zaangażowaniem. Mógł tam sobie Prymas czy oficjalne oświadczenia Kościoła zalecać jakieś zachowywanie, robiły to małe organizacje katolickie, ale ogólny kierunek był bardzo indywidualistyczny. Skutki: tego można było wielokrotnie stwierdzić – ucieczka w indywidualizm, w życie rodzinne, było bardzo często unikanie wręcz samorządu. Dzisiaj zaś, proszę Ojców, stoimy przecież wobec sytuacji kiedy, jeżeli, co da Bóg, wytrzymamy te flukta groźne wokoło nas, na co jest pewna szansa, to przecież mamy wychowywać obywateli, którzy będą współrządzić samorządnie Rzeczpospolitą, którzy będą tworzyć samorządy, władze lokalne. Oni dzisiaj już to robią. Są oni często właśnie przez nas wychowywani, od nas sporo wzięli, ale obawiam się, że nasze przygotowanie w zakresie etyki społecznej, w zakresie elementarnych postaw wobec ludzi i wobec spraw publicznych zwłaszcza było na pewno grubo niedostateczne. To, że czasami ruch związkowy i samorządowy nie rozwija się dobrze i nie zawsze jest zdrowy, w tym jest, niestety, i nasz udział.

My mamy dzisiaj wychowywać odpowiedzialnych obywateli. Oczywiście nie mam zamiaru tutaj rozwijać problemów katolickiej nauki społecznej, którą rozumiem oczywiście przede wszystkim jako katolicką etykę społeczną, ale to jest przede wszystkim sprawa wychowania obywatelskiego.

W naszym duszpasterstwie etyka społeczna w swoim pełnym wyrazie, to znaczy w praktycznym zestawieniu z sytuacjami, z wyzwaniami, z dylematami współczesnego zwłaszcza młodego człowieka, młodego chłopaka, młodej dziewczyny, nie tylko w życiu rodziny, bo tośmy już w dużym stopniu potrafili robić, ale w życiu zawodowym, w wojsku, wobec władzy, wobec odpowiedzialności w stosunku do innych ludzi, do sąsiadów, do kolegów w pracy – jeżeli była, to była zdawkowa nie konkretna. Myślę, że potrafiliśmy w tym zakresie bardzo niewiele przekazać skutecznych wytycznych. Ciążą nam jeszcze z lat dwudziestych i trzydziestych, z okresu doktrynerskiego wielu nurtów społecznych i ideologicznych, również chrześcijańskich, które też ulegały doktrynerstwu i modelowym ujęciom. Mówi się o zasadach, o hierarchii wartości, a tu chodzi zwłaszcza o orientację w sensie chęci i umiejętności działania, orientację, która jest niełatwa do aplikacji, do pchnięcia ludzi naprzód. Oczywiście była rewolucja sierpniowa, jest „Solidarność”, jest odnowa w Polsce, tym niemniej nie ma dobrych doświadczeń, było ich bardzo mało. Jest duża luka i musimy ją pokonywać z dużym trudem.

Są złe doświadczenia. Badania socjologiczne wykazują głęboką niechęć ludzi, zwłaszcza dobre badania socjologa, prof. Nowaka, naszego najwybitniejszego metodologa, nad młodzieżą Warszawy i Kielc wykazywały zrozumiałą niechęć młodzieży do wszelkich form samorządu. Prawie połowa młodzieży jest przeciw samorządowi. Dlaczego? Dlatego, że mieli złe doświadczenia – to wszystko lipa, to kłamstwo, to tylko karierowiczostwo, to manipulacja ludźmi. Mało było dobrych doświadczeń. Myślę, że nawet w tych ruchach odnowy i w związkach zawodowych też mogą się spotkać ludzie z doświadczeniami niedobrymi, z jakimiś kombinacjami, manipulacją, nie zawsze z prawdą. Doświadczenie będzie różne, a my powinniśmy ich nie tylko orientować. Spośród wszystkich metod wychowawczych: przykład i uczestnictwo to są dwie najskuteczniejsze formy wychowania. Słowo i przekonywanie jest czymś względnie skutecznym, jeśli nie ma przykładu i uczestnictwa. Poczynając od elementarnej działalności Kościoła, od małych grup, od katechezy, od organizacji katolickich, które towarzyszy i będziemy tworzyć, musimy dbać o rzeczywiste uspołecznienie ludzi. Jest to sprawa stosunku do polityki. Będziecie, Ojcowie, dyskutować z Ekscelencją jutro na temat ogólnej sytuacji i tego czy Kościół da się manipulować, da się przechwycić już nie tylko jako „straż pożarna”, ale jako zasadniczy gwarant ustroju, czy też zachowa swoją własną szczególną linię. My w tym małym konkrecie spraw duszpasterskich będziemy również mieli politykę. Mamy zadanie orientowania ludzi ku polityce w sposób chrześcijański, to znaczy etyczny i realistyczny, nie modelowy i nie utopijny. Polityka jest rzeczą piękną – w sensie służenia ludziom i służenia społeczności. Polityka również i zwłaszcza w tym małym zakresie: polityka w gminie, polityka w związku – działanie dla zbiorowości jest rzeczą dobrą. Ale nie jest rzeczą aniołów, jest dziedziną ludzi, gdzie jest walka, gdzie zdarzają się potknięcia, gdzie wszystkie wady ludzkie wychodzą na wierzch. Polityka nie jest rzeczą brudną, jest rzeczą jak nasze życie. Składa się z rzeczy dobrych i złych. Chodzi o to, żeby umieć w niej realizować wartości. A u nas przez całe pokolenie, przez ponad trzydzieści lat, miało się dosyć okazji, żeby sobie ugruntować przekonanie, że polityka jest rzeczą złą i brudną, bo taka bardzo często była.

W jaki sposób, nie w sposób modelowy i utopijny, ale w sposób konkretny, a równocześnie etyczny i ludzki umieć się włączać w prawdziwą pracę społeczną, która jest polityką, również na szczeblu wioski, małej organizacji czy małej struktury. Z tego realizmu wynikają bardzo proste konkluzje, a bardzo trudne dla wielu do przyjęcia, że jak ktoś jest katolikiem, to wcale nie oznacza, że będzie od razu dobry. Nie ma tak, że jeśli ktoś jest katolikiem, to będzie zaraz moralny, że zaraz jest pozytywny społecznie, choć deklaruje, że się jest katolikiem i bezpartyjnym czy zwykle jest dziś dobrze oceniana.

A przecież ten katolik też się będzie mylił, może wyznawać niewłaściwe poglądy, może być szkodliwy. Podczas gdy komunista, członek partii, niewierzący może być kimś bardzo społecznie użytecznym, cennym i słusznym. Mamy aż dosyć dowodów tego rodzaju. Mamy wyjątkowych łobuzów i partaczy społecznych, szkodliwych społecznie na małych i na bardzo wysokich szczeblach – katolików i niewierzących, którzy robią bardzo dobrą robotę. Jest przecież wielu katolików konserwatystów, oportunistów lub ludzi aspołecznych, z których nie będzie wielkiego pożytku w odnowie. Uśmiechnąłem się natomiast, jak zobaczyłem wczoraj czy przedwczoraj w gazecie, że wiceprzewodniczący MKZ-tu Gdańskiego Bogdan Lis uczestniczył w uroczystościach św. Stanisława na Skałce. Jest to człowiek niewierzący, partyjny, działacz młodzieżowy z dawnych czasów, mający zresztą dwadzieścia kilka lat. Może jeszcze się potknie, może się popsuje – każda władza znieprawia, jak wiadomo, ale myślę, że jest to dziś człowiek pozytywny. Bogdan Lis, młody ślusarz z Elmoru, człowiek niewierzący i partyjny, co jak wiemy wśród przywódców Solidarności jest rzeczą raczej rzadką – człowiek, który prowadził wszystkie negocjacje w Gdańsku, wszystkie negocjacje z ekspertami Jagielskiego, w których również brałem udział. Różnie to bywa. Ta więc zmiana spojrzenia na politykę i zmiany społeczne jest ważnym punktem wyjścia.

Nie chcę tu rzucać gromów na stan katolickiego nauczania społecznego w Polsce. Ale może nigdy za mało bicia w te dzwony. W Polsce ludzie nie znają ani dawnych osiągnięć i propozycji katolickiej myśli społecznej, ani „Mater et Magistra”, ani „Pacem in terris”, które są wielkimi słupami milowymi tej myśli. To są niesłychanie ważne podręczniki do działania na dzisiaj. Ja dzisiaj z „Pacem in terris” mogę chodzić po zakładach, po grupach „Solidarności” i uczyć ich, co mają robić. Oni to wiedzą, bo oni się nauczyli tych zasad doświadczeniem, ale tam to jest ujęte lapidarnie i w sposób świetny. To Papież Jan – ten Papież pokoju i dobroci, ten dobry człowiek, pierwszy napisał w dokumentach kościelnych – może się mylę, nie znam wszystkich dokumentów kościelnych – pierwszy napisał, w „Pacem in terris”, że godność człowieka to nie tylko kwestia respektowania praw człowieka itd., to jest sprawa walki; jeżeli chcesz być uczciwym człowiekiem, masz psi obowiązek walczyć o swoje prawa. Tego nigdy przedtem Kościół nie mówił. Jeszcze w „Mater et Magistra” tego nie powiedziano. Powiedział to Papież Jan XXIII w „Pacem in terris”. „Solidarność” realizuje jego zalecenia dotyczące zarówno pokoju i sprawiedliwości jak i jego zalecenia dotyczące walki, jako obowiązku człowieka wobec siebie samego i innych, wobec godności ludzkiej.

Treść „Populorum progressio” – o sensie postępu i rozwoju i „Redemptor hominis” – o władzy, o prawdzie, o społecznej roli Kościoła itd. – bardzo mało jest znana, zwłaszcza że bardzo rzadko były wykładane, prezentowane, omawiane, w nawiązaniu do kondycji, do warunków życia ludzi takich jakie one są. Inaczej oczywiście dla młodych robotników, inaczej jest dla chłopów, inaczej dla inteligentów, inaczej dla studentów. Możemy ich wspierać po tej linii myśli, według której oni czują i rozumieją.

Chciałbym też zwrócić uwagę na jedną rzecz, która powinna się bezwzględnie znaleźć w naszym nauczaniu. Nie chciałbym, abyśmy podbijali bębenka naszym nacjonalistycznym emocjom i naszej dumie, ale co innego pycha, a co innego potrzebne, ważne poczucie własnej wartości. Papież, który nam to poczucie własnej wartości niezmiernie zwiększył, wyprostował nas moralnie, jest również wielką ofiarą, darem, który nasza kultura, doświadczenie naszego narodu daje światu. Wspomnę tylko o jednej rzeczy, o przemówieniu, które Jan Paweł II miał w Nowym Jorku do przedstawicieli Organizacji Państw Amerykańskich, gdzie mówił o dwóch sprawach: o doktrynie bezpieczeństwa narodowego, które jest podbudową dyktatur i totalitaryzmów wojskowych w wielu tych państwach i mówił tam o kryterium postępu. Dla mnie ten tekst jest fascynujący, bo nie spotkałem dotąd takiego sformułowania o tej sile i wymiarze. Papież stwierdził, że postęp realizuje się wtedy, kiedy rozwija się, pogłębia się obywatelskość. On to w rzeczywistości powiedział inaczej – to znaczy mówił, że postęp ma miejsce wtedy, kiedy obywatele poszerzają zakres możliwości swojej decyzji o sobie samym i losie społeczności. To jest istota postępu społecznego. Nie to, czy produkuje się więcej dóbr, czy konsumuje się więcej dóbr kultury, czy ludzie się czują lepiej czy gorzej, bo tonie jest istota rozwoju ludzkiej osobowości, człowieczeństwa w wymiarze społecznym. Postęp społeczny to jest obywatelskość. Czy jestem bardziej obywatelem, to znaczy człowiekiem odpowiedzialnym za siebie i za innych: efektywnie, skutecznie. Ośmielam się twierdzić, że to niesłychanie nośne twierdzenie, zwłaszcza w warunkach tamtego biednego kontynentu, szarpanego przez konflikty społeczne, może być jakąś wielką pomocą, światłem dla tamtych ludzi, a jest ono przecież wynikiem dorobku naszej historii, bo to przecież jest cała kwintesencja tradycji polskiego republikanizmu, polskiej ideologii Rzeczypospolitej Obojga Narodów, opierającej się właśnie na obywatelskości. Myślę, że i w naszej odnowie to ujęcie powinno być czymś wiodącym i dla „Solidarności” i dla całej samorządnej Rzeczypospolitej.

Co jest najważniejsze, żeby skutecznie móc nasze propozycje w zakresie etyki społecznej przekazywać ludziom i orientować ich? Musimy być z nimi.

Oczywiście występują tu różnego rodzaju zagrożenia. Na przykład nęci nas blichtr powodzenia społecznego, pokusa demagogii i doraźnych zewnętrznych sukcesów.

Jak Ojcowie wiecie, dla młodych zwłaszcza działaczy podstawową najpiękniejszą rzeczą w Polsce jest zrobić strajk i wygrać go. A już jak jakiś minister przyjedzie i podpisze, to jest to szczyt szczęścia. Uderzyć skutecznie, wygrać, zmusić przeciwnika z najwyższego szczebla, żeby przyszedł i podpisał. To jest to, czym żyją młode elity związkowe. Do tego wszystkiego to się musi odbyć w pewnym sztafażu, celebrowaniu, które przypomina ustalone wzory; musi być to tak jak w Stoczni, tak jak w Jastrzębiu. Według tego postępują na przykład organizatorzy strajków chłopskich i studenckich. Powstała cała „liturgia” strajkowa, szczególna obrzędowość, ludziom doskonale znana i akceptowana.

Są z tym związane pewne snobizmy księżowskie, duszpasterskie, które spotkałem. Byłem świadkiem, jak księża się licytowali: – Ja odprawiałem Mszę świętą w Stoczni, – Ja w kopalni na św. Barbarę itd. Najbardziej mógł się pochwalić pewien mój znajomy: – A ja odprawiałem Mszę świętą w urzędzie wojewódzkim, któryś my zajęli. A więc też bierzemy w tym udział. I tak być powinno. Potrzebny jest również Kościół hierarchiczny, potrzebny jest wtedy również kapłan i pełni wtedy pewną określoną funkcje. Daje tożsamość ludowi i wyraża jego pragnienia, uczucia i wiarę. Może to pełnić dobrze, może pełnić nijako albo i źle.

Przeżyłem głęboko Msze święte w Stoczni Gdańskiej w czasie strajku. Ale nie były to – po ludzku biorąc – dobre Msze święte. To były wspaniałe zgromadzenia wiernych modlących się i było to jakieś napięcie duchowe, jednakże tak przyhamowane liturgicznie i w liturgii słowa i w całej formie i w całym przygotowaniu ofiary, że istotnych elementów sprzężenia losu, kondycji ludzkiej, tego napięcia, tych lęków, tej całej walki, która się tam toczyła z odniesieniem do Boga, z modlitwą, z dziękczynieniem, w tym wszystkim było bardzo mało, choć jak pamiętam – 26.VIII. Ks. Jankowski próbował po Mszy świętej w kilku prostych sensownych słowach ratować to, co zostało zgubione. Można przypuszczać, że były naciski od góry, żeby przypadkiem kogoś nie podjudzić, nie podniecić, że Kościół jest odpowiedzialny za spokój itd. Ja to wszystko rozumiem, to było wszystko świetnie uzasadnione, ale to było także wielkie nieporozumienie i porażka Kościoła, ponieważ liturgia Mszy świętej tego dnia nie miała nic wspólnego z tym, co przeżywali tamci ludzie. A oni byli wspaniali: kilka tysięcy robotników w błękitnych kombinezonach, głośno modlących się i śpiewających.

A równocześnie nigdy w życiu nie zapomnę tej niedzieli 31.VIII w kościele pallotynów na Elżbietańskiej w Gdańsku, kiedy wieczorem po podpisaniu porozumienia poszliśmy tam z kolegami. Było nas około dziesięciu ekspertów, wierzących i niewierzących, mniej więcej pół na pół, i wszyscy uczestniczyliśmy w wieczornej Mszy świętej i chyba już w podobnej Mszy świętej w życiu uczestniczyć nie będę. Oczywiście lepsze jest wrogiem dobrego – ale tam było wszystko. Przygotowanie i liturgia, czytania i Ewangelia – liturgia słowa, wprowadzenie do Mszy świętej, wprowadzenie celebransa do Credo, które nabrało nowego sensu i oczywiście modlitwa wiernych i orientacja Modlitwy Pańskiej – to wszystko było związane z tym, cośmy przeżywali. Sądzę, że wszyscy ludzie w kościele i my, ci wierzący i niewierzący, braliśmy udział w dziękczynieniu, w jakiejś głębokiej medytacji i modlitwie. To była rzeczywiście modlitwa społeczności wierzących, modlitwa uskrzydlona wiarą, nadzieją i miłością.

Są niebezpieczeństwa i trudności w posłudze Kościoła. Ja rozumiem, że np. jeden z biskupów ordynariuszy może dalej pewnego mojego przyjaciela, dominikanina, znanego duszpasterza akademickiego, nie wpuszczać na swój teren, bo boi się, żeby znowu nie narozrabiał. Ja go rozumiem, bo są to dylematy autentyczne. Ale musi być jakaś miara odwagi i roztropności.

A jest także drugi biegun postaw: na przykład Biskup Michalski w Bydgoszczy grzmiał poznanych wydarzeniach, po pobiciu naszych działaczy i dokonał takich bardzo kaznodziejskich porównań z krwawymi niedzielami, bo tam ich było parę w Bydgoszczy w 1939 roku. I to była na pewno przesada. Tak nie trzeba było robić i nie tylko przez roztropność polityczną, ale ze względu na poczucie słuszności.

Obowiązuje nas na pewno roztropność polityczna. Jesteśmy w dalszym ciągu w sytuacji bardzo poważnej. Jestem głęboko przekonany, że nie wolno mówić o Katyniu w tej chwili – ja przepraszam, że tu robię dygresję – uważam to za błąd, za rzecz szkodliwą i złą, chociaż należy się zamordowanym pamięć. Mój stryj zginął w jednym z tych obozów w Rosji i my tego nie zapomnimy. W tej chwili jednak, a może jeszcze dość długo, nie powinno się ani manifestacji ani modlitw w tej intencji, ani niczego takiego robić, co by podniecało nastroje i wyzwalało tylko nasze kompleksy. A nie ma obawy – my na pewno o nich nie zapomnimy i wrócimy do tych spraw.

Natomiast podkreślam: nie jest rzeczą groźną, jeżeli ktoś głośniej coś w trudnych sprawach politycznych powie i coś zrobi ostrzej, A jest rzeczą groźną i nie do przyjęcia, jeżeli kapłani, jeżeli Kościół, prowadząc modlitwę, odnosząc się do Boga, dziękując za coś, robi to w oderwaniu od tego, co czują ludzie. Ks. Biskup Michalski, który w moim przekonaniu przesadził i postąpił nieroztropnie – równocześnie postąpił jak dobry duszpasterz, wyrażał bowiem odczucia i przeżycia tych dziesiątek tysięcy ludzi, zgromadzonych wtedy w Bydgoszczy; on stał na czele ludu i w tym zakresie miał rację, a super ostrożność polityczna bywa głębokim błędem duszpasterskim i niesprawiedliwością społeczną. Jesteśmy odpowiedzialni moralnie za ten naród, a politycznie też – i nikt tego z nas nie zdejmie.

Powinniśmy się też wystrzegać demagogii, ale przede wszystkim jesteśmy moralnie odpowiedzialni, moralnie, to znaczy za wartości, które ten naród w sobie ma i które on przeżywa i wobec tego musimy je dzielić, musimy przeżywać, odczuwać tak jak ludzie. Tak też widzę funkcję kaznodziei. Przepraszam – nie mnie jest pouczać tutaj ekspertów od kaznodziejstwa, ale kiedyś bardzo pięknie było to sformułowane, na którymś z homiletycznych sympozjów na ATK: że kaznodzieja to człowiek, który wie o tym, że przede wszystkim znajduje się po tamtej stronie balasek, że ma coś przekazać, ma poprowadzić tych ludzi w jakimś kierunku, ale przede wszystkim on ma być z nimi, ma ich wyrażać; on ma wyrażać to, co oni już czują, przeżywają, rozumieją, że ma odkrywać sprawy i wartości, które w nich tkwią, bo bez tego próżna jest jego mowa i rozmija się z rzeczywistością i z odbiorem. Kaznodzieja to jest ktoś, kto stoi ma czele ludu iw związku z tym musi z nim przeżywać i odczuwać.

Otwierają się ogromne możliwości pracy duszpasterskiej, One się już otworzyły. Korzystamy z nich wedle sił. Zawsze byłem przekonany o tym, co mi już mówili wiele, wiele lat temu działacze chrześcijańskich związków zawodowych, że miejsce kapłana jest również w zakładzie pracy, w wielkim nowoczesnym zakładzie pracy, obok lekarzy, psychologów, socjologów, specjalistów od takich czy innych dziedzin jest oczywiście absolutna potrzeba kapłana, tam na miejscu, My mamy możliwość takiego wejścia teraz. Nie przesądzam form. To mogą być księża robotnicy, na których my sobie na ogół nie możemy pozwolić, bo nie mamy tylu księży i inne warunki. Jest to kwestia dyżurów, kontaktów, jest to też kwestia świeckich, którzy będą pomocnikami duszpasterskimi. Musimy również w zakładzie pracy znaleźć miejsce na sacrum, i na modlitwę. Dla współczesnego człowieka miejsce pracy często jest najważniejszym miejscem życia, w najważniejszym okresie życia. A tam nas wtedy z propozycją duchową, z jakimś światłem, z propozycją moralną – nie ma. Kościół polski musi szukać form swego miejsca w zakładach pracy. A ma szanse w tej chwili przez „Solidarność”, która przecież jest chrześcijańska, która – co deklaruje mocno – nie będzie konfesyjna, nie będzie religijna formalnie, ale przecież jest chrześcijańska z ducha, z inspiracji, z przekonania tych ludzi i powinna nią być. I my – ludzie Kościoła – powinniśmy być w zakładach, w tej czy innej formie powinniśmy być z „Solidarnością”.

Na pewno otwierają się – poprzez „Solidarność” ogromne możliwości działania wychowawczego na rodzinę, na młodzież, na formację kulturalną, nie tylko ogólnie kulturową, ale wręcz kulturalną i artystyczną. Poprzez „Solidarność”, która może to robić w sposób autentyczny, przy pomocy najlepszych ludzi, która, co daj Boże, będzie miała tę niezależność i możliwość otwartego działania. Trzeba znaleźć najlepszych ludzi pod względem duchowym, moralnym, intelektualnym i kulturalnym, żeby w to się włączyli. Musimy ich do tego pobudzać, tak jak pracowaliśmy dotychczas dla rodziny w parafiach poprzez formację dzieci, młodzieży, narzeczonych, pedagogizację rodziców, katechizację rodziców, teraz możemy oddziaływać w formie może dyskretniejszej i spokojniejszej, ale możemy poprzez różne związki zawodowe, chłopskie, studenckie itd. Ludzie tego potrzebują, zwłaszcza rodzice współcześni potrzebują pomocy. Nie do wszystkich trafimy przez kościół czy parafię, możemy Również trafić do nich przez związki zawodowe, które się poczuwają również do zadań wychowawczych.

To samo dotyczy problemu alkoholizmu, problemu znalezienia się kulturowego ludzi, nowego obyczaju życia. Trzeba znaleźć formy inspiracji z naszej strony formacji ludzi, świeckich przede wszystkim, żeby to robili, aby włączyli się do akcji antyalkoholowej oraz do ważnych akcji kulturalnych. Ale to my musimy ich do tego przygotować.

Myślę, że zadaniem zakonów, to znaczy zadaniem całego duszpasterstwa, ale zwłaszcza tego głębokiego duszpasterstwa specjalistycznego – jest formacja animatorów dla wszelkich from pracy społecznej, tych co będą popychać naprzód życie rodzinne, kulturalne poprzez związki zawodowe, poprzez wielkie zakłady pracy, które są miejscem głównego doświadczenia życiowego i rozwoju, ale także często ogłupienia i demoralizacji współczesnego człowieka.

Potrzebne są kontakty z wszechnicami robotniczymi, które się tworzą. Oczywiście tutaj wyłaniają się wielkie znaki zapytania i dylematy. Może się zdarzyć, że w jednej wszechnicy spotkają się: katolik i niewierzący, ksiądz i działacz i partyjny. Takie fakty już teraz się zdarzają i są one moim zdaniem do przyjęcia.

Są inne przykłady, np. w Łodzi są dwie wszechnice robotnicze; jedna inspirowana przez uniwersytet – typowo laicka, prowadzone raczej przez ludzi niewierzących; druga inspirowana przez miejscowy Klub Inteligencji Katolickiej o nastawieniu wyraźnie chrześcijańskim. Obydwie są tolerowane, czy akceptowane przez MKZ. I dobrze. Można w ten sposób, można w inny. Szukamy, doświadczamy tego. Myślę, że przede wszystkim jest to kwestia Waszego kontaktu, tak jak tutaj Was jest około 60 osób – z tymi kilkudziesięciu nowymi Klubami Inteligencji Katolickiej, które powstały w wielkich, średnich, a także małych miastach. Powstał duży ruch, obejmujący w tej chwili już kilkanaście czy dwadzieścia kilka tysięcy ludzi, i tam przede wszystkim, a także w aktywniejszych środowiskach parafialnych powinny się tworzyć kadry, środowiska ludzi aktywnych, żeby przez te nowe formy samorządu robotniczego i chłopskiego rozwijać akcję rodzinną, kulturalną i religijną – bo z tym się nie kryjemy, że mamy również cele duchowe, religijne. Nasz Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie – najstarszy, najbardziej rozwinięty, liczący 2.500 ludzi. W tej chwili rozwijamy współpracę z Ursusem, zaczynamy także z Żeraniem /FSO/. Są to akcje rodzinne. W ramach „Solidarności” nasi doświadczeni rodzice czy wychowawcy próbują przenieść metody formacji młodzieży na tamten teren i to jest chętnie przyjmowane, bo ludzie tego potrzebują. Trzeba to samo robić w dziesiątkach miast i oczywiście niekoniecznie tam gdzie jest K.I.K., również poprzez grupy aktywniejszych ludzi wokół parafii czy tych ośrodków, za które odpowiadamy.

Kończąc, myślę, że przed Zakonami stanęły zadania analogiczne do tych, jakie Jezuici pełnili w XVII wieku, kiedy formowali kler polski, poprzez tworzenie seminariów, poprzez rozpowszechnianie doświadczeń duszpasterskich; odegrali oni wtedy olbrzymią rolę nie tylko w formacji duchowieństwa polskiego, ale w całej katolickiej reformie Od Was oczekiwałoby się dziś zasadniczego wkładu w formację nie tylko wszelkiego typu duszpasterzy i wychowawców, ale również świeckich pomocników duszpasterskich i animatorów, którzy by potrafili w ciągu powiedzmy krótkiego, ale określonego okresu czasu, np. dwóch, trzech lub czterech, kilku lat – uformować liczne środowiska aktywnych społecznie katolików, którzy by byli w stanie podjąć ten ogromny obowiązek, straszliwe wyzwanie, jakie stoi przed nami. My rzeczywiście w tej chwili możemy ten cały naród skutecznie, do najmniejszych jego komórek, poprowadzić duchowo i moralnie, jeżeli będziemy mieli przez kogo; bo formy są już, można je rozwijać, tylko ludzi brakuje przygotowanych, chętnych i odpowiedzialnych. Stworzenie tych ludzi to chyba Wasze główne zadanie.

 

Archiwum KWPZM

Wpisy powiązane

Bozzolo Andrea SDB, O synodalności w Kościele i roli osób konsekrowanych

Wawrzeniecki Robert OMI, Proces synodalny w zakonach w Polsce, w ramach konferencji zakonnych i Kościoła lokalnego

Dyrek Krzysztof SJ, „Twórczo odważni” wobec współczesnych „krwotoków” życia konsekrowanego