O. Leon Knabiti OSB
O. Mieczysław Bednarz SJ
O. Jacek Salij OP
WYCHOWANIE DO ŻYCIA MODLITWY
Głosy w panelu dyskusyjnym
Wiosenne zebranie plenarne KWPZM, Warszawa, 10-11 maja 1983 r.
Panel dyskusyjny, w którym udział wzięli: O. Leon KNABIT OSB, O. Mieczysław BEDNARZ TJ, O. Jacek SALIJ OP
O. Leon KNABIT OSB – przewodniczący panelu
Tematem roboczym tego panelu było życie modlitwy w formacji permanentnej zakonnika. Ostatecznie temat został sprecyzowany: „Wychowanie do życia modlitwy”.
Zdaje się, że to, co tutaj przedstawimy, będzie połączeniem tych dwóch sformułowań. Wiemy, jak bardzo ważną jest formacja i to właśnie ta permanentna czyli ciągła. Jak braki tej formacji odbijają się na profilu naszych wspólnot zakonnych. Jednocześnie wiemy, jak życie modlitwy w ogóle jest problemem zupełnie autonomicznym niezależnie od problemów formacyjnych, a jednocześnie ściśle związanych z problemami formacji. To wszystko więc chcemy połączyć.
Konsulta czy raczej „biuro polityczne” Konsulty zdecydowało, że będą tutaj występowali: benedyktyn, jako ten, który ma prowadzić; jezuita i dominikanin. Wydaje mi się, że jezuita przedstawi mądrość i naukę, dominikanin przedstawi naukę i mądrość, benedyktyn przedstawi doświadczenie.
Chciałem w imieniu nas trzech, jak tutaj jesteśmy, przede wszystkim podziękować za zaufanie, którym nas obdarzono. Dla nas jest ono zaszczytem, – możliwość uczestniczenia i wypowiedzenia się w stosunku do naszych Czcigodnych i Drogich Przełożonych, – a i Wam tutaj, Czcigodni Ojcowie, jak ufamy, ujmy nie przyniesie to, czego wysłuchacie.
A. A więc od razu problem formacji.
Najpierw ja jako ten, który mam prowadzić chcę przypomnieć pewne zasady ogólne, żeby później to, co będzie mówione przez przedstawicieli innych szkół, a przecież wszyscy razem jesteśmy w jednej szkole Chrystusowej, już opierało się o te sformułowania, które od strony psychologicznej postaram się przedstawić.
Wiemy, że sam problem ciągłej formacji i to zarówno formacji podstawowej jak i formacji permanentnej ogranicza się czy wyczerpuje w tym, że chce się stworzyć pomyślne warunki dla rozwoju człowieka, dla dojrzałości jego ducha, przez rozwijanie jego zdolności przyrodzonych i nadprzyrodzonych. Dzieje się to poprzez przejęcie się tym wielkim problemem powołania i realizacji tego powołania w warunkach życia zakonnego danej rodziny zakonnej i to przejęcia się wszystkich, zarówno tych, którzy przychodzą jak i tych, którzy trwają już jako członkowie rodziny zakonnej i tych, którzy są przełożonymi. To przejęcie się ma ostatecznie doprowadzić do prawidłowej współpracy, wychowawcy i wychowanka. Ta współpraca ma należycie ustawić problem samowychowania. O tym się mówi przy problemie formacji początkowej, ale o ileż bardziej przy formacji permanentnej. Jednocześnie trzeba, razem z tym połączyć też ważny problem presji i kary, dzisiaj problem tak bardzo niepopularny, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy już złożyli śluby wieczyste czy uroczyste.
Oczywiście to, co powiedziałem od strony psychologicznej jest dopiero wtedy sensowne i zrozumiałe w pełni, kiedy jako za podstawowe źródło, a jednocześnie cel i atmosferę, w której te rzeczy się dokonują, przyjmiemy udział łaski Bożej, łaski powołującej człowieka, łaski która otacza całego człowieka, każdego, zwłaszcza tego, który jest poprzez powołanie zakonne posłany do specjalnych zadań w Kościele.
B. Czynniki formacji
Jeśli mamy mówić o modlitwie o wychowaniu do modlitwy, o roli modlitwy w wychowaniu, bo te dwie rzeczy niemal będą się przeplatały, trzeba jeszcze w paru słowach powiedzieć o czynnikach formacji, przynajmniej niektórych, tak jak to mówią teoretycy tego problemu.
Pierwszym bardzo ważnym czynnikiem jest asceza, dzisiaj też słowo niepopularne. Asceza, która musi być w miłości praktykowana, bo tylko miłość nie pozwala na to ażeby, jak to powiedział jeden z ojców franciszkanów, ze specjalną czcią traktować swoje wyidealizowane „ja”, a natomiast być bardzo opornym na wszystkie kary i nagany. Można być wielkim ascetą, ale bez miłości to właśnie wyidealizowane „ja” będzie tak czczone przez podmiot, że o karze i o naganie nie będzie mowy.
Następnym czynnikiem jest od początku do końca posłuszeństwo. Posłuszeństwo w wierze: mocno podkreślone, jako, że posłuszeństwo w wierze rozwiązuje bardzo wiele problemów, a posłuszeństwo samo dzisiaj, znów jest niemodne i niepopularne. Popatrzmy na to jak bardzo świat sprawia, że te fundamenty życia zakonnego stają się coraz bardziej jakimś spektaklem, dziwowiskiem, choć jednocześnie mogą i powinny być połączone z poszanowaniem autonomii człowieka.
Kolejnym czynnikiem będzie wychowanie uczuć. Ojcowie Przełożeni wszyscy doskonale wiedzą, jaki to jest wielki problem niewychowane uczucia. Jeśli ktoś ma do czynienia z siostrami zakonnymi, to się rozumie samo przez się, ale jeśli mamy do czynienia z naszymi mężczyznami, którzy mają niewychowane uczucia, no to wiemy co się dzieje … Ci niedojrzali ludzie, którzy nie potrafią opanować uczuć, tych, które wiodą ich ku złu, złych uczuć, jeśli tak można powiedzieć i nie potrafią doceniać roli uczuć dobrych w człowieku, a te przecież też trzeba wychować, są naprawdę utrapieniem i krzyżem wszystkich przełożonych.
Wreszcie jeszcze jeden element przystosowania się do życia w danej wspólnocie, w danej rodzinie zakonnej, to wyeliminowanie wielu dawnych związków. Obserwujemy, zwłaszcza starsi Ojcowie Przełożeni, jak to ci młodzi w formacji początkowej cudownie eliminują dawne związki, bo jeśliby nie wyeliminowali, nie miałoby sensu ich trwanie zwłaszcza w nowicjacie, w pierwszym okresie formacji. A potem tak się dzieje, że znalazłszy dom umiecionym i wymiecionym, przychodzą dawne i jeszcze nowe związki, ale z gatunku tych dawnych – jak bardzo rozbijają wspólnotę, rozbijają człowieka. I dlatego musi być wciąż, wciąż eliminowanie. To jest problem trwający aż do końca życia, przy konieczności wprowadzania nowych treści. Bo jeśli człowiek przez chrzest staje się nowym stworzeniem, przez profesję ślubów zakonnych jeszcze dodaje coś do tego, a więc nowe treści, w duchu Pisma: świętego: „Oto nowym czynię wszystkie rzeczy”. Musi też wciąż wprowadzać, nie tylko, że zakłada habit, mieszka tu czy gdzie indziej, zajmuje się tymi a nie innymi sprawami – gdyby był poza życiem zakonnym, robiłby co innego – ale chodzi o coś innego, o jakąś nowość. – „Byście w nowości ducha przechadzali się”. I wiemy, że to jest zadanie, które towarzyszy każdemu zakonnikowi od początku aż do końca jego życia. Uważam, że kiedy się te podstawowe rzeczy przypomni, to potem łatwiej jest poruszyć sprawy z mojego punktu widzenia bezpośrednio z tematem związane.
C. “Czyste” chrześcijaństwo jest celem każdego życia zakonnego
Zdajemy sobie sprawę z tego, że zakonnik czy mnich, bo mamy tutaj całą tęczę rozmaitych możliwości realizacji życia zakonnego, to właściwie jest pełny chrześcijanin. My kiedy rozważamy, nasze benedyktyńskie, czy raczej mnisze powołanie, bardzo wielką radosną dumą powołujemy się na to, że święty Benedykt jest bardzo mało kapliczkowy, że to jest właśnie takie chrześcijaństwo czyste, tylko z tym, że w ramach życia jakie on nakreślił. Ale właściwie to „czyste” chrześcijaństwo jest celem każdego życia zakonnego, może tylko troszeczkę inaczej. Każdy zakonodawca ma swój charyzmat, każdy idzie inną drogą, ale proszę pokazać mi zgromadzenie zakonne, które nie miało by na celu pełnej realizacji chrztu świętego, które nie miało by na celu wyciągnięcia ostatecznych konsekwencji z Chrztu? Dlatego absolutnie, ani najstarsze, ani najnowsze zgromadzenia czy zakony nie mogą się chełpić, że one mają monopol na pełnię chrześcijaństwa w założeniach. To trzeba sobie bardzo wyraźnie uzmysłowić, zwłaszcza teraz w Roku Odkupienia, bo rzeczywistość stworzenia i odkupienia jest wciąż tą rzeczywistością, która ma przenikać naszą duszę i ma doprowadzić do tego, byśmy przez profesję ślubów i taki nasz styl życia oddawali Chrystusowej rzeczywistości własny teren duchowy. O to chodzi w naszym życiu. Wszystko, cokolwiek czynimy, czy to będzie przewaga kontemplacji czy akcji – w najlepszym tego słowa rozumieniu – tylko wtedy ma sens i tylko dlatego jesteśmy zakonnikami, żebyśmy bardziej niż człowiek świecki, który przecież na podstawie chrztu i bierzmowania jest zobowiązany do tego samego, byśmy oddawali Chrystusowej rzeczywistości własny teren duchowy. Wtedy dopiero się samourzeczywistniamy, dopiero wtedy jesteśmy w pełni sobą. Wiemy, że to się właśnie dzieje przez modlitwę. Praca tak, jako pewna komponenta, ale zasadniczo przez modlitwę. Najbardziej wierzymy w obecność Bożą wtedy, kiedy uczestniczymy w Jego służbie. I to jest stwierdzenie nie tylko dla mnichów, ale dla wszystkich ludzi poświęconych Bogu przez profesję. Chodzi o to, żeby udzielić swobody działania w człowieku Chrystusowej rzeczywistości. I dlatego jeśli człowiek często modli się, jeśli intensywnie się modli, jeśli wciąż powtarza modlitwę, to właściwie dochodzi do modlitwy nieustannej, /a Stwórcy naszemu mamy składać chwałę/. I potem w pewnym sensie zaciera się granica między kontemplacją a akcją. Wiemy, że podział na zakony kontemplacyjne i czynne nie został wprowadzony na początku życia zakonnego. Po prostu, raczej o zakonnikach czy mnichach mówiono, że oni prowadzą życie apostolskie, tak jak apostołowie, nie w znaczeniu apostołowania, tylko właśnie rzucają wszystko, idą za Chrystusem; jeśli potrzeba to, się bardzo wiele modlą, ale jeśli potrzeba, to razem z tą modlitwą łączą natychmiast bardzo żywą pracę duszpasterską.
Wspomniany święty. Benedykt, nawet kiedy odszedł jeszcze samotnie, zupełnie, na pustkowie – nie taka straszna ta pustynia była – nie mógł wytrzymać, kiedy widział pasących gdzieś tam opodal bydło chłopaków ówczesnych z wieku piątego czy szóstego, tylko, już musiał im mówić o Chrystusie, chociaż oni patrzyli na niego najpierw z niedowierzaniem – zwierz czy nie zwierz, który w grocie siedzi i oddaje się jakimś dziwnym praktykom. Już im mówił o Chrystusie od razu, aczkolwiek inny potem mistrz życia wewnętrznego powiedział: „contemplata aliis tradere”. Tak to było.
Jeśli modlitwa, ten duch modlitwy tej wewnętrznej, nieustannej, tego składania Stwórcy naszemu chwały, człowieka ogarnie, opanuje, to tu się człowiek urzeczywistnia, gdy wychodzi z siebie do tej Praprzyczyny, której my wszystko zawdzięczamy czym jesteśmy i uświadamia sobie, że Bóg w każdej chwili udziela człowiekowi istnienia, możliwości istnienia. Jeśli zakonnik o tym pamięta, to ma minimalne kłopoty z modlitwą, tylko kłopoty techniczne.
Wiemy, że sprawę Odkupienia stawiamy bardzo mocno. Teraz właśnie Rok Odkupienia. Papież przypominający: „Chrystus Odkupiciel człowieka”. A jednocześnie nie wolno – proszę nie posądzać mnie o sprzyjanie panu Piaseckiemu, który tak bardzo podkreślał rolę stworzenia, że aż dostał się na indeks – ale nie wolno nam zapomnieć o tym, że jesteśmy wciąż stwarzani na nowe. Ten concursus naturalis, czego, nas jeszcze dawniej po łacinie uczono, który sprawia, że ręki wyciągnąć nie mogę, a cóż dopiero powiedzieć Abba – Ojcze w Duchu – to jest coś wciąż trwającego. Jesteśmy wciąż stwarzani na nowo przez Boga Właśnie modlitwa ma do tego doprowadzić. To nie chodzi tylko o jakieś rozmodlenie, o jakieś psychologiczne wejście, o wypełnienie obowiązku, ale o to, żeby dotrzeć do samej głębi swojego istnienia i mimo zalatania naszego, mimo problemów, kłopotów, kryzysów wiemy, że nic nas nie może zwolnić, tak jak nic nas nie może odłączyć od miłości Chrystusowej, tak nic nas nie może zwolnić od tego, żebyśmy tę najgłębszą warstwę modlitwy odkryli. Żebyśmy w jakiś sposób dzięki właśnie temu podejściu do sprawy ułatwili sobie i poprzez przedstawianie naszym współbraciom tego problemu, byśmy go rozjaśniali i stali się bardziej sobą i nie zawiedli tych oczekiwań, które dzisiaj Kościół w nas pokłada.
Kiedy się więc popatrzy na nasz zwyczajny, że używam tego sformułowania, brewiarz, widać jak on się łączy z dziełem z jednej strony stworzenia, a z drugiej zaś – Odkupienia, którego roli absolutnie nie myślę umniejszać.
Reguła św. Benedykta i wszystkie stare nasze zwyczaje mówiły, że modlimy się siedem razy. Nieszpory o zachodzie słońca przenoszą myśl ku słońcu, które nie zna zachodu. Przed spaniem Kompleta chroni nas przed mocami ciemności. Ciemność, noc u ludzi dawniej żyjących to było zupełnie coś innego niż dzisiejsza noc rozjaśniona neonami, światłami, ubogacona czy też rozbita podróżami, zabawami, pracą czy w tym rodzaju. Dawniej noc to był koniec, słońce zachodziło – koniec! Dopiero potem zmartwychwstanie. Dlatego Jutrznia – Zmartwychwstanie Chrystusa – odnowa świata. Codzienna odnowa świata, codzienne rano. „Otwórz wargi moje, ażebym mógł głosić chwałę”, która razem ze wschodzącym słońcem się odnawia. Tercja, jeśli ją odmawiamy o tej porze, przypomina nam Zesłanie Ducha Świętego. Sexta – godzina dwunasta – Ukrzyżowanie. Nona – śmierć Pana. I Modlitwa czytań, bez względu na to kiedy dzisiaj jest umieszczona – konieczność czuwania. Dawniej wigilie to się nazywało i do dziś się często nazywa. „Czuwajcie i módlcie się”, może dlatego jest możliwość, żeby sobie tę godzinę tu czy tu umieścić, ażeby pasowała dla wszystkich. Czuwajcie i módlcie się, bo nie wiecie kiedy Pan przyjdzie. I w ten sposób ta modlitwa – zmierzam wyraźnie ku modlitwie liturgicznej – bo do tego ostatecznie sprowadzą się też i moje sformułowania, to uzewnętrznia jak najbardziej zbawcze Dzieło Odkupienia.
Chrystus dociera do człowieka ze swoją miłością i ze swoją dobrocią. Jeśli popatrzymy na problem modlitwy brewiarzowej w perspektywie dzieła Odkupienia, to od razu widzimy, że nie jest to tylko nasz wysiłek, że wychodzimy na przeciw sobie: my i Chrystus, czy inaczej: Chrystus i my. I wtedy nie jest to tylko monolog człowieka, odbębniony nieraz, ale rzeczywiście próba spotkania się z Chrystusem, spotkania się stworzenia ze Stwórcą. Mówi się, że – pamiętamy sformułowanie: „senatores boni viri, senatus mala bestia”. Tak samo jak jakiś Żydek kiedyś mówił, że ci kanonicy to bardzo porządni ludzie, a ten kapituł to coś okropnego … Czegoś mu tam nie załatwili. Tymczasem, w sprawie modlitwy dzieje się zupełnie inaczej. Jeśli ta wspólnota, która się modli, czy to będzie regularna wspólnota monastyczna, czy to będzie jakiś mały domek zakonów czy zgromadzeń czynnych, których członkowie przecież na modlitwę się gromadzą, to ta wspólnota wciąga jednostkę w obiektywny porządek modlitwy liturgicznej. Uwielbiająca wspólnota ustawicznie wciąga jednostkę w ten porządek. I wtedy dzieje się coś zupełnie innego, że nawet, jeśli senatores sunt bestiae, to senatus jest rzeczywiście coś dobrego.
Proszę zwrócić uwagę na to, jak ludzie patrzący na nas, zwłaszcza na nasze wspólnoty modlące się, ci którzy nie znają naszych rozmaitych wewnętrznych kłopotów, problemów, błędów i kryzysów, jak bardzo się budują, jak wiele powołań rodzi się stąd, że ktoś przychodzi i widzi jak, jeśli w większej kaplicy czy kościele to większe zgromadzenia, a jeśli mniejsze zgromadzenie, dwóch czy trzech, że się modlą razem. Ci się razem modlą! Ja chcę tutaj przyjść, chcę robić to samo … I potem już nie jest ważne, czy ktoś jest lepszy czy ktoś jest gorszy. Wspólnota modląca się, ona kształtuje jednostkę chcącą oczywiście, to się rozumie, jest to cała współpraca. Co potem będzie owocem tego wszystkiego? Zestawienie własnego życia ciągłe z dziejami zbawienia, ciągłe zestawienia, wciąż, ten Chrystus, który się rodzi, wciąż ten Chrystus, który żyje, wciąż ten Chrystus, który cierpi, wciąż Chrystus, który umiera, wciąż Chrystus, który zmartwychwstaje i wciąż ją i wciąż ja …
Nie można, jeśli człowiek tylko trochę chce, bezkarnie obcować z Chrystusem żyjącym codziennie w całej tajemnicy Odkupienia. Nie można, to się nie da, sami to doskonale czujemy. Ile razy człowiek trochę serce otworzy, a woła Papież: „Nie lękajcie się otworzyć serca”, tyle razy nas samych, chociaż czasem już jesteśmy troszeczkę – nie chcę powiedzieć zblazowani, ale przyzwyczajeni do pewnych formuł, do pewnych nawet uświęconych sposobów modlitwy, oddawania czci Bogu, że to nieraz jest już obowiązek, monotonia pewna, a jednocześnie nigdy nie jesteśmy całkowicie zrutynizowani. I Chrystus jakże, często w najbardziej nieoczekiwanej chwili potrafi dotrzeć nawet do naszych serc, bez kpiny żadnej to mówię i potrafi tak jakoś bardzo rozszerzyć, otworzyć dla siebie i raptem odczuwamy jakąś gorliwość pierwotnego naszego powołania, tak jak to było dawniej.
I wtedy jest praca ku poprawie i wtedy te wszystkie elementy, o których żeśmy mówili: asceza nasza, kwestia posłuszeństwa, wychowanie uczuć, przystosowanie się – to wszystko zaczyna współbrzmieć.
Mówimy o tym, że modlitwa liturgiczna, zwłaszcza modlitwa psalmów to jest modlitwa Chrystusa. I często to sformułowanie „modlitwa Chrystusa” jest sformułowaniem, które z jednej strony ułatwia nam modlitwę, a zwłaszcza tym, z którymi mamy do czynienia, z naszymi współbraćmi, ale też troszeczkę utrudnia. Bo za bardzo często, patrzymy na to sformułowanie pod tym kątem, że Chrystus historyczny miał książkę z psalmami, zwój czy ewentualnie umiał je na pamięć i odmawiał te wszystkie psalmy, odmawiał jak idzie, prawdopodobnie i złorzeczące, i to jest wielki dzisiaj problem dla tych, którzy tak czy inaczej z tymi psalmami, z tymi miejscami postąpili – i tak troszeczkę taki miły relikt. Pan Jezus się modlił, to i ja też tym zabytkiem będę się modlił, ponieważ Chrystus tego dotknął swoją Boską Osobą. Tak samo jak ze czcią patrzy się dzisiaj na fotel, na którym siedział Ojciec święty, na dom, na miejsce, na krzyż, pod którym odprawiał. Tymczasem tu jest coś dużo więcej, o tyle więcej, że to aż pomaga człowiekowi przyjąć bardziej te psalmy czy wszystkie modlitwy, te starożytne za swoje, bo to jest modlitwa Chrystusa nie tylko historycznego, ale Chrystusa mistycznego, a więc współczesna modlitwa. Modlitwa Chrystusa współczesnego. Chrystus żyje w każdym człowieku. I w ten sposób nie mogą nigdy powiedzieć członkowie zgromadzeń czynnych, że oni jeśli się trochę więcej modlą, wyobcowują się ze świata, stają się obcymi światu, bo powinni działać, a oni się modlą, trudno powiedzieć: tracą czas na modlitwę, ale robią coś, do czego nie są specjalnie powołani. Bo wtedy kiedy wypowiadają słowa, które akurat się do nich nie odnoszą: „Jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa” – oczywiście Chrystus sam, ale proszę popatrzeć ilu ludzi jest w tej chwili robakami, a nie ludźmi. Ile ludzi w tej chwili na całym świecie, a i w Polsce jest pośmiewiskiem i wzgardą. I to nie tylko ten Chrystus wiszący na krzyżu, ale Chrystus w bliźnich. Ilu ludzi, ilu naszych współbraci jest pośmiewiskiem i wzgardą w naszych zgromadzeniach?
I w ten sposób tak pojęta modlitwa Chrystusa, tak pojęta modlitwa liturgiczna, jeśli tylko się o tym pamięta, jeśli się ku temu wychowuje, jeśli to się przypomina, zaczyna się stawać tak bardzo wiążącym czynnikiem i łączącym ze światem w dobry sposób, ze światem i między sobą ludzi, że to jest pierwszy środek łączenia, więcej niż telewizor czy inne świeckie sposoby. Dlatego trzeba popatrzeć na modlitwę liturgiczną, psalmy, hymny, antyfony, jakżeż dawno powstałe, jako na modlitwę, która wyraża rzeczywistość obiektywną współczesnego człowieka.
Gdy się na ten problem tak popatrzy, można się nie lękać posądzenia o zacofanie, nawet przy próbach, powiększenia ilości modlitwy wspólnej – według zapomnianych nieraz zwyczajów. Bo my właśnie wyrażamy poprzez wspólną modlitwę liturgiczną rzeczywistość obiektywną współczesnego człowieka. A jak do tego dojdzie jeszcze – ruchy charyzmatyczne tak wyraźnie o tym mówią, o modlitwie ustawicznej /my może na razie nie mieszamy się do charyzmatyków, wiemy, że jak w każdej nowej czy starej strukturze są tam plusy i minusy/, ale kiedy popatrzymy na istotną rolę modlitwy wstawienniczej, a wiemy – /nie jestem hebraistą, – jeśli ktoś tutaj jest, to niech coś na ten temat dopowie/ – że właściwie słowo modlitwa, jeśli się sięgnie do hebrajskiego rodowodu, to ono właśnie mówi, że to jest mówienie za kogoś, za tego, kto nie może, to jest troszkę jak proroctwo swojego rodzaju, tylko z innej strony: prorok mówi zamiast, w imieniu Boga, a człowiek modlący się – w imieniu innego człowieka.
I teraz jeśli my się modlimy za tych chociażby „robak a nie człowiek” co nie mają siły się modlić – w więzieniach, ci bici – nie mają siły się modlić, nie raz jakże rzadko spotyka się, że ten kogo biją podczas bicia modli się o to, ażeby był wolny od nienawiści w stosunku do tych, którzy go biją. Są takie wypadki. A iluż bitych dzisiaj tak jest przejętych nienawiścią? Właśnie to, że gdzieś grupa zakonników modli się tymi słowami: „jam robak, a nie człowiek … Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu” – to jest modlitwa za niego i za wszystkich ludzi, którzy są w jakikolwiek sposób robakami a nie ludźmi, którzy są w jakikolwiek sposób zdeptani itd.
Często pewne psalmy wydają się nam obce. To nie moje, bo nie są moje. Tu właśnie wychodzi sens tej mojej subiektywnej, często czułostkowej modlitwy indywidualnej, która będzie jakimś odpowiednikiem do tego, mojego wyidealizowanego „ja”, ale człowiek przechodzi na zupełnie inną pozycję, nie zatracając swojego indywidualnego „ja”, odnajduje siebie wpośród wszystkich ludzi w Kościele, to znaczy wpośrodku Chrystusa można powiedzieć i odnajduje Chrystusa w tym wszystkim. I nie zatraca swojego „ja”, a jednocześnie jest najbardziej poprzez modlitwę, we właściwy sposób duchowy włączony w communio Ecclesiae. A wiemy jak bardzo się to gubi dzisiaj, zwłaszcza młodzi są nastawieni na bardzo emocjonalną modlitwę, bardzo bojący się indywidualnej modlitwy takiej i bardzo bojący się wspólnej modlitwy takiej, jaką proponuje odnowa liturgii. Najpierw język ojczysty, a teraz jeszcze za mało i idą nie wiadomo ku czemu. Trzeba pewne rzezy hamować czy przekształcać.
D. Teraz troszeczkę na zakończenie z doświadczeń naszych, może nawet monastycznych.
Życie mnisze jest życiem całkowicie podporządkowanym modlitwie. Złoszczą się nieraz na nas. Jesteśmy w Krakowie. Wpół do trzeciej, uwaga, bo on już musi lecieć prędko, bo na trzecią musi być koniecznie, bo są nieszpory. Jest przemówienie jakieś, jest rada, tu jest konieczność jakiegoś kontaktu, a mnich leci bo musi być na nieszporach. Aż się już w Krakowie niektórzy nieraz i gdzie indziej naśmiewają. – Oni już są tacy, bo muszą być na nieszporach. Gość jakiś przyjdzie, nawet zacny i dostojny, – przepraszam, bo jeszcze trzy minuty, wpada się w ostatniej chwili. Niech gość przyjdzie do kościoła, niech się pomodli. To się wydaje takie trochę dziwne. Czy się nie petryfikuje pewnych rzeczy? A jednocześnie czuje się wyraźnie jakie to jest zbawienne, że jest zespół ludzi, są zespoły ludzi, którzy na serio traktują to zadanie i na serio rozumieją, że tak pojęta modlitwa będzie spełniała wielką integrującą rolę wychowawczą, że to jest najważniejsze zadanie człowieka, że to nie jest alienacja, wyobcowanie się ze świata, tylko że wtedy jest ta świadomość głębokiego włączenia się w świat, wprawdzie z innej strony, ale głębokiego, w duchu tego , co powiedziałem, zjednoczenia się, zespolenia ze wszystkimi wartościami. Zjednoczenia ze wszystkimi cierpiącymi, – ze wszystkimi potrzebującymi. Nie ma miejsca tak jak my to odbieramy w naszym życiu na to: cóż ja ci mogę dać, ja się mogę najwyżej pomodlić za ciebie! To już wprost na komedię zakrawa. Co to znaczy najwyżej pomodlić? Właśnie ja daję to, ja daję modlitwę. To nie jest „najwyżej”, to jest ważki bardzo element. Dlaczego Papież tyle się modli? Dlaczego rezygnuje z pewnych nawet działań zewnętrznych, a nie rezygnuje z modlitwy. Kiedyś mówiliśmy o tym na jakimś spotkaniu dawnym. Mój wkład jest taki. Ja się tą wartością legitymuję, ja się modlę i w ten sposób wpływam na losy świata. Gdyby to wszyscy rozumieli, gdyby wszyscy chcieli zrozumieć tę wielką naukę…
Teraz dalej – wzrasta miłość, z całą pewnością miłość braterska. Przebywanie w chórze, kierowanie się ku temu samemu, świadomość, że ludzie ci są kochani przez Pana Boga i że ten, kto przed chwilą na mnie warknął czy nie warknął, ku temu samemu Bogu idzie, tymi samymi treściami się karmi, z tym samym Bogiem się spotyka. To zmusza do refleksji. Człowiek nie obejdzie się absolutnie bez autorefleksji indywidualnej i autorefleksji zbiorowej. I czy w naszych rozmowach indywidualnych między sobą, prywatnych czy też kiedy przełożeni nam coś na ten temat mówią, jest wyraźnie powiedziane właśnie: zestawiać swoje życie z tym, że w chórze bardzo porządnie względnie porządnie i gesty i śpiew i recytacja, a potem życie. Nie można kłamać. Jest od razu lustro, zwierciadło Boże.
Trzecia rzecz, którą wyraźnie czujemy: wolność od frustracji, może to byłoby zbyt optymalne sformułowanie – łatwiejsze uwolnienie się od frustracji. Z całą pewnością wiem, że gdy my jako zespół się modlimy, to wtedy ta modlitwa jest skuteczna. Ja nie muszę widzieć owoców tego. Kiedy położy się cegłę na cegłę, to widać, że są dwie. Kiedy kilkudziesięciu mężczyzn modli się w jakiejś intencji, czy modli się na uwielbienie Pana Boga, to te intencje po świecie jakoś się rozchodzą.
Tego nie widać. To jest siew. Ja siałem, kto inny podlewał, kto inny jeszcze będzie zbierał owoce. To wymaga wiary. A jednocześnie na pewno wiem, że skutki tej modlitwy będą. Nigdy nie powiem: – modlę się modlę się i co z tego? I nigdy nie powie wspólnota: Modlimy się i co z tego? Każda wspólnota modlącą się, jest właściwie wspólnotą wolną od frustracji, albo przynajmniej podlegającą frustracji w mniejszej mierze niż ci którzy się nie modlą, czy ci, którzy się źle modlą. Popatrzmy na wszystkich prawdziwych zakonników, czy to będzie zgromadzenie czy poprzez wszystkie inne możliwości aż do mnichów, to są ludzie najnormalniejsi w świecie. Popatrzmy na ludzi modlących się w naszych zgromadzeniach, nigdy nie potrzebują psychologa ani psychiatry, nigdy, /chyba że mają mechaniczne uszkodzenia w mózgu, to już na to nie ma ratunku/. Ci nie potrzebują. To są ludzie zrównoważeni. Oni mają poczucie bezpieczeństwa, poczucie akceptacji przez Boga.
E. I ostatni punkt. Jakie są niebezpieczeństwa?
Jednym z wielkich niebezpieczeństw jest język ojczysty. Tak niedawno, a nawet dzisiaj zmierzamy do tego, żeby język ojczysty był lekarstwem na rutynę. Tymczasem jak się język ojczysty wprowadziło, wtedy widać, że to nie jest takie proste Wprowadzenie języka ojczystego do Mszy świętej nie wpłynęło na to, żeby zmniejszyła się ilość pijaków w Polsce, ilość przerwanych ciąży, ilość rozwodów. To wszystko wzrasta spokojnie jak gdyby nigdy nic. A i duchowni, pamiętamy dobrze my starsi, ktoś tak ładnie napisał, że kiedy było po łacinie to oficjum było taką łąką zabaw łacińskiej psalmodii. Tak się czytało, trochę się rozumiało, trochę nie, mowa języków i tak piękne słowa kojarzyły się: „magna opera Domini … Venite adoremus … Christus natus est nobis …” – pięknie to brzmiało. A teraz to wszystko przełożone, na język polski z początku cieszy, trochę bawi oryginalnością, no a potem w kółko to samo i to samo. „Dominus vobiscum – jakie to ładne. A teraz: Pan z wami. Jaki to pan, obywatel, towarzysz? Milicjant powie: Pan z nami, ksiądz powie: Pan z wami i już nawet kawały na ten temat … I ci, którzy brewiarz odmawiają po polsku, czy Mszę świętą odprawiają, potrafią tak samo – przepraszam – bałankotać jak przedtem bałankotali w języku łacińskim, z tym, że już nie ma tego elementu tajemniczości. Nie jestem za powrotem łaciny w takim wymiarze, w jakim ona była, chociaż – warto znać łacinę – ale jednocześnie ostrzegam, na podstawie naszych tynieckich doświadczeń, że język ojczysty automatycznie nie rozwiązuje wszystkich trudności. Potem pojawia się pewna monotonia słowa. Wciąż to samo, to samo, obce modlitwy, nie moje, czyjeś modlitwy, przeze mnie powtarzane, bez względu na moją sytuację taką czy taką.
Dlatego tak mocno podkreśliłem rolę zrozumienia, że to nie jest modlitwa jakiegoś tam, kiedyś Chrystusa, czy jakiegoś psalmisty, ale to jest modlitwa wspólnego człowieka. Próbujemy w ten sposób przeciwdziałać tym niebezpieczeństwom płynącym z „języka”.
Dalej sprawa normalna, której podlega każdy człowiek – rutyna. Obowiązek, dzwoni dzwonek to się idzie, niezależnie od tego czy się jest w takim nastawieniu czy innym. To jest niebezpieczne.
Nieraz też, jeśli się na to nie zwróci uwagi, jeśli nie ma głębokiej autorefleksji, sprawia, że można być doskonale człowiekiem sfrustrowanym i zmarnowanym, i złym, i gniewliwym, i nieposłusznym, chociaż się trzy godziny dziennie, spędzi na modlitwie. To jest kwestia otwarcia się tego człowieka, który jest podmiotem wychowania i samowychowania. I z tym się łączą bardzo ściśle braki miłości. Dzisiaj mimo wszystko do naszych zakonów poprzez klauzury i nieklauzury, poprzez kontakty, tak bardzo miazmaty nienawiści wpływają. Nie tylko tej nienawiści w stosunku do takich czy innych naszych społecznych poczynań czy ludzi, ale nienawiści w stosunku do nas samych, do nas nawzajem. Nieraz skorupa nienawiści w sercu zakonnika potrafi być bardziej nieprzenikliwa jak promienie łaski Bożej, które z tej modlitwy też mogą do nas dotrzeć.
To są te problemy, którymi ja chciałem się podzielić. Ponieważ jeszcze to nie jest podsumowanie, proszę, żeby ciąg dalszy Ojciec Bednarz była łaskaw przedstawić.
O. Mieczysław BEDNARZ SJ – Rola modlitwy w formacji ciągłej
Ojciec Leon mnie spłoszył. Powiedział, że mam mówić o nauce i mądrości. Mnie ani w głowie było, że coś takiego tu usłyszę, bo otrzymałem polecenie, bym mówił o roli modlitwy w formacji ciągłej. Dlatego z pewnym lękiem staję, by mówić właśnie o roli modlitwy w formacji bo nie jestem ani uczony, ani bardzo mądry …
Chciałbym, zgodnie z przekazanym mi tematem, powiedzieć co myślę o roli modlitwy w formacji ciągłej, trzymając się pewnych mistrzów.
Oczywiście pierwszym mistrzem jest Pan Jezus, który powiedział: „Pójdźcie do mnie wszyscy”, a właściwie: przychodźcie do mnie stale wszyscy, którzy jesteście w potrzebie, a ja wam pomogę. Powiedział to Jezus, który sam siebie nazwał drogą wiodącą nas do Ojca. Ta droga trwa, my na niej jesteśmy jako chrześcijanie, jako zakonnicy. Przychodząc do Jezusa – drogi naszej do Ojca – w różny sposób przychodzimy, ale chyba najbardziej przez modlitwę wiary, wierząc, że Jezus Chrystus jest naszym Stwórcą i Zbawicielem, naszą drogą do Ojca i że te wszystkie deformacje, które w nas są, On przez modlitwę za nas i swoją w nas, dobrze formuje. Przez formację przede wszystkim rozumiem prostowanie naszych licznych dróg w tej jednej wielkiej drodze, którą jest Chrystus z całym swoim bogactwem. My tam wnosimy zawsze pewne deformacje. Chrystus Pan, nasza droga, kiedy przychodzimy do Niego przez modlitwę wiary, formuje nas, uzdrawia z naszych deformacji.
Naszą wielką deformacją jest nieufność. Grzech w raju zaczął się od poderwania ufności i ustawicznie nam grozi ta wielka deformacja nieufności. Kiedy przychodzimy przez modlitwę wiary do Jezusa, który jest Synem Ojca, który nawet na krzyżu skarżąc się Ojcu na opuszczenie, oddał się w ręce Ojca, to Jezus wzmaga naszą ufność i leczy nas z nieufności, a tym samym leczy nas od lęku. Dzisiaj nam wszystkim zagraża taki czy inny lęk, niekiedy lęk samej egzystencji, samego istnienia I tutaj znowu Jezus, którego życie nie głaskało, który oddał życie w haniebnej męce na krzyżu, był równocześnie Jezusem, który doznał lęku w Ogrójcu, ale mocą modlitwy do Ojca ten lęk przezwyciężył. Nas wszystkich, którzy przychodzimy do Niego przez modlitwę wiary, Pan Jezus nie tylko leczy z tej nieufności, ale tym samym leczy w nas wszelki lęk.
Dzisiaj wśród młodych, nie tylko u nas, ale sądzę, że i w innych zakonach męskich i żeńskich, spotyka się bardzo często tę sytuację nieufności i lęku. Wtedy cóż poradzić? – Módl się, idź do Jezusa, On jest drogą, On cię w Duchu Świętym prowadzi do Ojca, Jemu zaufaj. Nie ma innej rady. Tu psychologia nie wystarczy, tu jakieś poczciwe, dobre rady, ludzkie tylko, też nie wystarczą. Ja ich nie lekceważę, ale one nie są istotne, istotne jest skierowanie człowieka do Jezusa Chrystusa, przez modlitwę wiary, do Jezusa, który jest Synem Ojca i który prowadzi nas do Ojca, prowadzi pewnie i bezpiecznie, jeśli Jemu się powierzymy. Jezus, będąc naszą drogą do Ojca, jest wciąż „naprzód”, nie ma zastoju, dreptania w miejscu, nie powinno być tym bardziej żadnego cofania się, bo Jezus jest tym, który idzie …
Św. Jan zobaczył Jezusa idącego i wskazał na Niego jako na Baranka Bożego. Jezus szedł z krzyżem; Jezus odszedł do Ojca, aby przygotować nam miejsce, staje się naszą drogą, która wciąż nas wiedzie do Ojca, dlatego jest ten ustawiczny ruch naprzód.
Rainer Maria Rilke przedstawił Boga jako tego, który wciąż idzie naprzód. Dlatego. Jezus Chrystus jest nasza via – droga, która idzie naprzód. Chyba dlatego też Pan Jezus – nie wiem czy to jest dobra egzegeza, ale ja tak to rozumiem. Kazał nam wiązać z sobą te dwie Jego wypowiedzi: „Ja jestem drogą” z wypowiedzią, że „zawsze trzeba się modlić, a nie ustawać”, bo jak nie można ustać w drodze, trzeba iść, tak trzeba się modlić – w drodze.
Idziemy, ustawicznie modląc się, trzymając się Jezusa, który wiedzie nas do Ojca. Nie można się trzymać Jezusa bez modlitwy. Ani Jezus nie może naprawić naszych deformacji, uleczyć naszych lęków, poprowadzić naprzód, jeżeli zaprzestalibyśmy modlitwy, bo wtedy urywa się nasz kontakt z Nim, poddanie się Jego działaniu. Dlatego też, „Ja jestem drogą”, ja was wiodę do Ojca, i dlatego „módlcie się wciąż”.
Kiedy Apostołom groziło niebezpieczeństwo, Pan Jezus powiedział im: – módlcie się i czuwajcie, abyście nie wpadli na pokuszenie. A pokuszenie czym by było? Strachem, ucieczką, zdradą, co się zresztą Piotrowi przydarzyło i wszystkim innym, którzy opuścili Jezusa wtedy, bo spali, nie modlili się. To daje do myślenia.
Drugim mistrzem, od którego trzeba nam się uczyć roli modlitwy w formacji ciągłej, w drodze naprzód, jest święty Paweł. Wiemy, jak on sam jest człowiekiem modlitwy i jak ustawicznie nakłania do modlitwy, jak powtarza za Jezusem to słowo o ciągłej modlitwie, w której nie trzeba ustawać. Paweł jest kimś, kto biegnie, więcej – pędzi, ale pędzi do kogo? Do Jezusa Chrystusa, do tego, co jest w górze. A więc to jest, viator, ktoś pędzący, śpieszący się nawet, a nie człowiek, który stoi w miejscu lub cofa się wstecz, ale robi to wołając, modląc się do Jezusa, robi to w Duchu Świętym, który jest wiatrem, który wieje, a nie jest wiatrem, który ucichł i nastała jakaś stagnacja, duchota, kiedy żaden wiatr nie wieje. Jest tym, który pcha żaglowce naprzód.
Trzecim mistrzem jest dla mnie obecny Papież Jan Paweł II. Kiedy 17 II 1981 r. był na Filipinach i przemawiał do zakonnic, zabrał głos na temat ciągłej, permanentnej formacji. Gdy do tego miejsca doszedłem, czytając to przemówienie, nadstawiam uszu ciekaw co też Ojciec święty mówi o ciągłej formacji, jak On pojmuje cel ciągłej formacji? Tak Ojciec święty mówił do sióstr zakonnych, a sądzę, że to dotyczy nas wszystkich:
„Wasze życie konsekrowane powinno być odbiciem życia Maryi”. Oczywiście Ojciec, święty mówiąc o Maryi, nie chce Maryją przesłonić Jezusa. Na pewno jeszcze bardziej trzeba powiedzieć, że życie konsekrowane powinno być odbiciem życia Jezusa, który jest drogą do Ojca, ale mówiąc do kobiet ukazał im niewiastę – Maryję. „Wasze życie konsekrowane powinno być odbiciem życia Maryi. To „tak”, które Ona wypowiedziała przy Zwiastowaniu, nie było niczym innym, jak potwierdzeniem Jej uprzedniej postawy, momentem wyruszenia w drogę w towarzystwie Jezusa, w drogę, która miała trwać do końca życia, permanentnie. W ten sposób Maryja przypomina zakonnikom o konieczności odpowiadania zawsze coraz wspaniałomyślniej na Boże plany wobec nich, bo Bóg ma swoje plany wobec nas, które realizujemy etapami swojego życia, posuwając się naprzód aż ku śmierci w drodze.
Każda z was da tę odpowiedź, otwierając się przede wszystkim na działanie Ducha Świętego, nawracając się nieustannie do Chrystusa, przez swą czystość, ubóstwo i posłuszeństwo. Jednym słowem, odkrywając nieustannie swe powołanie i swą misję w Kościele. To właśnie stanowi ową formację permanentną, którą od pewnego czasu podkreśla się jako bardzo potrzebną”.
Ten tekst Ojca świętego, naszego mistrza i nauczyciela, jest bardzo skondensowany, ale bardzo pouczający w swojej krótkości i zwartości: Razem z Maryją wyruszyć w drogę w towarzystwie Jezusa aż do końca życia, czyli wciąż naprzód i razem, a naprzód i razem dokonuje się na różne sposoby, ale przede wszystkim przez modlitwę. Najbardziej towarzyszymy Jezusowi przez modlitwę i udział w Jego Ofierze – to również jest modlitwa – w drodze do końca życia, ale ta droga ma być coraz bardziej wspaniałomyślnym darem z siebie, coraz piękniejszą, hojniejszą odpowiedzią, a zatem to, co jest ciasnotą, skąpstwem, lękiem, to co hamuje naszą wspaniałomyślność i jest deformacją naszą, ma być formowane ku hojności, wielkoduszności, większej ofiarności. I to ma być równocześnie otwarciem naszym na Boga i na ludzi w Jezusie Chrystusie.
My wiemy – nawiążę do Ojca Leona – że schorzenia psychiczne polegają najczęściej na tym, iż człowiek zamyka się w sobie, staje się mówiąc językiem ks. Tischnera, człowiekiem kryjówki, bo albo jest skąpcem i nie chce dać i trzyma gdzieś zamknięte w skrzyni czy w zanadrzu, albo jest tchórzem i boi się, lęka się. Cóż może go uleczyć z tej deformacji chciwości, zachłanności, tej niehojności w darze lub też od tego ludzkiego lęku i strachu? Te lęki i strachy nie muszą być podłe, mogą być nawet niekiedy bardzo szlachetne, ale hamują lęk odpowiedzialności, lęk, czy mnie stać na to wobec takiego czy innego trudnego zadania. Kto mnie z tego uleczy? Jest tylko Jeden, który może mnie z tego uleczyć – Pan nasz Jezus Chrystus. Jak to uczyni? Kiedy się Mu powierzę, kiedy przyjdę do Niego z tymi moimi deformacjami, jakiekolwiek one są, prosząc żeby mnie uleczył. On przyszedł, by być lekarzem. On mię otworzy, jak siebie otworzył. Jego otwarte Serce, Jego całe otwarte życie na Ojca i na ludzi jest pełni zdrowe, mówiąc, po ludzku, psychologicznie zdrowe. Tych, którzy do Niego przychodzą ze swoimi deformacjami, ze swoimi lękami czy brakiem hojności, Jezus i Duch Jego, leczą, czynią ludźmi coraz bardziej zdrowymi, otwartymi. Dla nas zakonników, jak wskazuje Ojciec święty, to otwarcie dokonuje się przede wszystkim przez to, co stanowi istotę życia zakonnego, przez praktykowanie, nie tylko przez złożenie ślubów, ale przez przeżywanie rad ewangelicznych ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, co jest otwarciem się. Jak uczynił to Jezus, który swoją miłość ku nam objawił na krzyżu w postaci najbardziej czystej, ubogiej, ogołoconej, najbardziej posłusznej, posłusznej aż do śmierci i to śmierci krzyżowej. I tam jest źródło naszych ślubów zakonnych, w tej Jezusowej miłości otwartej i dlatego czystej, dlatego ubogiej, dlatego posłusznej. Mówi dalej Ojciec święty: „jest nieustannym odkrywaniem”, jakby codzienną nowością, wciąż więcej, w nowy sposób, ustawicznym „odkrywaniem naszego powołania i naszej misji w Kościele”. Jest to niczym innym tylko wyruszeniem w drogę w towarzystwie Chrystusa i po to samo, po co wyruszył Chrystus, by Ojcu dać chwałę a ludzi zbawić, żeby Ojcu dać chwałę przez zbawienie ludzi. Te ostatnie słowa – żeby Ojcu dać chwałę przez zbawienie ludzi – doprowadzają mnie jeszcze do jednego mistrza, który w szczególny sposób jest mi drogi – do świętego Ojca Ignacego.
Są pewne znamienne słowa św. Ignacego, które warto tu przypomnieć, a mają związek z naszym tematem. On sam był człowiekiem wielkiej modlitwy, wielkiej pobożności. Wiemy, że pobożność – odwołuję się do jego własnych słów – określił jako ustawiczne, ciągłe, permanentne szukanie Boga we wszystkim: w modlitwie i pracy, jako ustawiczne szukanie obecności Boga i woli Boga w stosunku do mnie, a we wspólnocie w stosunku do wspólnoty.
Święty Ignacy, który stawia zakonowi za cel większą chwałę Bożą i większe dobro ludzi w rozeznaniu, gdzie, w czym jest większa chwała i w czym jest to większe dobro ludzi, każę nam to czynić w modlitwie. Wybór, szukanie w czym jest większa chwała Boża, w czym jest większe dobro ludzi, w czym jest to nasze otwarcie się na Bożą chwałę i na dobro ludzi, tego, wszystkiego nie można rozwiązać metodami czysto świeckimi, to musi być „in unctione Spiritus Sancti” – w namaszczeniu Ducha Świętego, „secundum mensuram divinae discretionis” – według miary Bożego rozeznania, „in caritate discreta” – w miłości roztropnej, która jest darem Ducha Świętego otrzymanym w modlitwie. W Ćwiczeniach duchownych, kiedy dochodzimy do wyboru, a potem w życiu, ile razy zaistnieje konieczność wyboru, to nie może być sam racjonalizm, samo rozważenie pro i contra, chociaż to potrzebne, ale to nie wystarczy, trzeba w modlitwie uciec się do źródła mądrości, źródła rozeznania – wybierać i szukać potwierdzenia. Niech wybory, które czynię z pomocą Bożą, modląc się, prosząc, dochodzą do pewnego rezultatu mego rozeznania, uważam to za dobry wybór, ale jeszcze sobie nie ufam, jeszcze uciekam się do tej najwyższej instancji, z którą zresztą cały czas obcuję w moim wyborze, do Boga, którego proszę: Daj mi znak potwierdzenia – „signum favoris tui”.
Święty Ignacy doskonale wie, że my, istoty wolne i rozumne musimy wciąż wybierać. Życie ludzkie jest ustawicznym wybieraniem wielkich czy małych spraw. Nie możemy postępować bezmyślnie, od przypadku do przypadku. Konieczna jest ustawiczna modlitwa przełożonego, żeby szukał woli Bożej i w woli Bożej rozkazywał podwładnym; ustawiczna modlitwa zakonników, wspólnoty, by wolę Bożą razem z przełożonym rozeznać, ukochać i wypełniać jako rozpoznaną w modlitwie z pomocą Bożą, z pomocą Jezusa, z pomocą Ducha Świętego.
Drugim czynnikiem ważnym w formacji to problem jedności. Święty Ignacy w Konstytucjach kładzie jako fundament naszej jedności ze Stolicą świętą, generała z zakonem i zakonu z generałem, jedności między nami we wspólnotach braterskich – unio cum Deo – zjednoczenie z Bogiem. Jeżeli nie zjednoczymy się z Bogiem, co dzieje się przede wszystkim przez modlitwę wiary, to nie potrafimy się zjednoczyć między sobą. Omijamy wtedy, lekceważymy samo źródło jedności, jakim jest Jedyny Dobry, który daje wszystkiemu byt, wszystkiemu nadaje sens, wartość, kierunek ku chwale Bożej i ku dobru ludzi, bo ta jedność też temu ma służyć, jak wszystko cokolwiek czynimy chwale Bożej i dobru wspólnemu. Gdy brakuje czynnika jedności, nie jesteśmy uformowani, jesteśmy ludźmi, którzy się kłócą, rozchodzą, są rozbici. Tam, gdzie nie ma jedności, nie ma żadnej dobrej formacji. Ale czynnikiem koniecznym do dobrej formacji jest właśnie zjednoczenie z Bogiem. Z tej „unio z Bogiem”, z tego „razem z Bogiem” dopiero wynika, razem z przełożonymi, razem ze współbraćmi, razem z Kościołem, dobrze pojęte razem ze światem, który potrzebuje naszej pomocy, naszej służby.
Święty Ignacy chciałby, żeby jego synowie byli ludźmi żyjącymi szczególnym stylem życia. /ja mówię o św. Ignacym, a nie o jezuitach, nie o sobie, ani o współbraciach – to jest inna sprawa/.
Jak widzi św. Ignacy styl życia jezuity? Jest to człowiek zjednoczony z Bogiem we wszystkim: w modlitwie i pracy. Dlatego staje się kontemplatywny także i w działaniu. Tutaj podejrzewam, że św. Ignacy jest echem flamandzkiego mistyka Jana Ruysbroeka, którego pisma zapewne w Paryżu czytał. Roysbreck był wtedy bardzo znany i ceniony. Pisze on właśnie, że człowiek prawdziwie pobożny, biblijne pojęcie sprawiedliwy, jak Józef był mężem sprawiedliwym – ten człowiek prawdziwie sprawiedliwy, prawdziwie pobożny, nie jest cały w modlitwie, nie jest cały w działaniu, jest cały w Bogu i razem z Bogiem. Jest i w modlitwie i w działaniu. I tu dostrzegamy, w tym ujęciu przejętym być może od Ruysbroeka przez św. Ignacego dalekie echo świętego Benedykta, bo przecież „ora et labora” to jest to właśnie. Otóż typ człowieka, który by to realizował, jak sam Ignacy, to typ człowieka spokojnego, pewnego pewnością Bożą, daną mu, bo on żyje w woli Bożej, bo on szuka i znajduje wolę Bożą; człowieka równocześnie bardzo mężnego, bo jest mężny, wytrwały i wierny mocą tego, z którym jest zjednoczony. Jest to równocześnie człowiek bardzo duchowy i bardzo światowy, w tym sensie, że nie jest oderwany od świata, jak Jezus nie był oderwany od świata, jak św. Paweł nie był oderwany od świata, jak wszyscy wielcy zakonodawcy, nawet zakonów najbardziej kontemplatywnych de facto nie byli oderwani od świata, bo oni modlili się, pracowali, pokutowali za zbawienie świata. Człowiek właśnie taki, zjednoczony z Bogiem w modlitwie, w pracy, w działaniu, będzie bardzo duchowy – bardzo pod kierunkiem Ducha Świętego, który wstawia się za nami i bardzo będzie widział potrzeby świata, będzie miał nie tylko „sensus Dei” ale „sensus mundi”, widząc choroby świata, znaki czasu, potrzeby świata, bo Bóg, który miłuje świat i dlatego posłał Syna swego na świat, będzie wciąż w nas i przez nas posyłał Syna Swego na świat, żebyśmy szli światu z pomocą, bo przecież „gloria Dei – salus mundi” – chwała Boża jest zbawieniem świata. Dlatego ten człowiek będzie bardzo nadprzyrodzony, bardzo religijny, bardzo Boży, równocześnie będzie umiał odnaleźć środki i pomoce niesienia pomocy światu będącemu w potrzebie. Dlatego będzie człowiekiem rozeznania i adaptacji, będzie umiał ze swojej skrzyni wyciągać skarby stare, żeby je czynić nowymi, według nowych potrzeb. To wszystko jest niemożliwe bez modlitwy. Ideałem człowieka według św. Ignacego jest człowiek, którego można by nazwać mędrcem, ale mędrcem bardzo pokornym, wrażliwym na to, co się dzieje. To nie jest mędrzec pewnych idei platońskich, raz na zawsze ustalonych, odwiecznych, niezmiennych. To człowiek, który idzie razem z Kościołem przez historię świata, która się zmienia, człowiek, który daje się prowadzić drogą, którą jest Chrystus, dziś potrzebny światu, dziś, w tych sytuacjach w jakich jesteśmy – na przykład my w Polsce, dający rozeznanie, co trzeba robić, co jest ważne i pilne, umiejący według pewnych kryteriów wybierać to, co lepsze, skuteczniejsze, co jest o większym zasięgu działania, o dłuższym promieniowaniu dobra. To jest dojrzałość. Do tej dojrzałości nas prowadzi nasza formacja. Ale jest to wszystko niemożliwe, bez modlitwy. Bez modlitwy stajemy się ludźmi jakby nie mającymi źródła, stajemy się jak drzewa wykorzenione, źródła wyschnięte. Wtedy wszystkie naturalne, nawet bardzo bogate dane, które możemy mieć z wykształcenia, z formacji uniwersyteckiej takiej czy innej, nie wystarczą.
Mamy przykłady i w Starym i Nowym Testamencie ludzi nieuczonych, ale zjednoczonych z Bogiem, którzy potrafili być ludźmi o ogromnym zasięgu działania dobroczynnego. Amos był pasterzem, św. Katarzyna była bodajże analfabetką, św. Benedykt Józef Labre był żebrakiem – powiedział: – to co wiem o Bogu jest niczym, ale żyję w uniesieniu modlitwy.
Kończąc już, tak to widzę, że jesteśmy z konieczności ludźmi modlitwy, bo Jezus jest naszą drogą wiodącą do Ojca w Duchu Świętym, bo tylko przez Niego w Duchu Świętym mamy dostęp do Ojca. „Ukaż nam Ojca i to nam wystarczy” – już dalej nie pójdziemy. Filip powiedział to słusznie. Pan Jezus go wcale nie prostował, tylko powiedział mu: – we mnie zobacz Ojca, bo ja i Ojciec jedno jesteśmy. Dlatego musimy przychodzić do Jezusa, który jest drogą naszą i dać się prowadzić przez Jezusa w Duchu Świętym i na tej drodze uczyć się Jezusa. To będzie nasza mądrość, „mądrość serca” i wtedy będziemy się stawali ludźmi o coraz piękniejszej, bogatszej, bardziej Bogu i ludziom potrzebnej formacji, dla większej Bożej chwały i dla większego dobra wspólnego.
O. Jacek SALIJ OP – Niebezpieczeństwo antymodlitwy
Chciałbym powiedzieć o niebezpieczeństwie antymodlitwy. Antymodlitwa to jest coś dużo gorszego niż brak modlitwy. Modlitwa jest to otwieranie się człowieka na nieskończoną miłość, jest to jakieś cudowne rozchylanie czasoprzestrzeni, w której się znajdujemy, cudowne wychodzenie ku wymiarom wiekuistym, jakaś cudowna obecność życia wiecznego już teraz. Antymodlitwa jest to aktywne zamykanie się w tym, co doczesne, w tym co cielesne, w tym co materialne; tak jak antychryst to nie tylko brak Chrystusa, to jest aktywne działanie przeciwko Chrystusowi. Otóż, nie ma większego sensu mówić o formacji trwałej do modlitwy, ustawicznym formowaniu ducha modlitwy, jeżeli, w klasztorze panuje duch antymodlitwy. Wówczas mówienie o modlitwie byłoby budowaniem domu na piasku.
Spróbuję krótko powiedzieć, co przez antymodlitwę rozumiem.
Antymodlitwa wyraża się co najmniej w trzech zamknięciach. Po pierwsze, jest to zamknięcie się w swoim egoizmie, po wtóre jest to zamknięcie się w swojej cielesności i po trzecie, jest to zamknięcie się w dobrach doczesnych. Tutaj widać sens ślubów zakonnych. Śluby zakonne mają całego zakonnika, całą wspólnotę zakonną jak gdyby przetwarzać w modlitwę, w jakąś modlitwę ontyczną. Ja sam, moja wspólnota, mamy być słowem odpowiedzi na to Słowo, które Bóg nam powiedział, a które jest Synem Jednorodzonym. Sens ślubów zakonnych to jest przeciwstawianie się tym trzem zamknięciom. Zamknięciu się w egoizmie, przeciwstawia się posłuszeństwo; czystość przeciwstawia się zamknięciu w cielesności; ubóstwo przeciwstawia się zamknięciu w dobrach doczesnych.
Zamknięcie się w naszym egoizmie. My czasem na temat posłuszeństwa sądzę, za dużo myślimy w kategoriach socjologicznych, za dużo w relacji władza, podwładni, natomiast za mało w kategoriach bardziej Bożych, w kategoriach otwarcia się lub zamknięcia na żywego człowieka. Dam może parę przykładów: Na przykład telefonować do klasztoru przeciętnego – to naprawdę strach. Ktoś podnosi słuchawkę: – Proszę? Pytasz, czy zastałeś kogoś … – Nie ma! – Kiedy ewentualnie można zastać? – Nie wiem … i odkłada słuchawkę. I co ja będę takiemu człowiekowi mówił o duchu modlitwy, o ustawicznym formowaniu się do modlitwy, jeżeli on trwa w duchu antymodlitwy.
A sposób w jaki spowiadamy. To chodzi przecież nie tylko o jakąś nieuzasadnioną agresywność wobec penitenta, ale także o bylejakość, o takie zbywanie naszych penitentów banałem; brak rzetelne j troski żeby komuś pomóc. Jeżeli ktoś tak się zachowuje w konfesjonale, kto go nauczy modlitwy? On trwa w sytuacji antymodlitwy. Klasztory są znanymi miejscami, gdzie się odpędza ludzi. Dużo ludzi poszukuje rozmowy duchowej, w swojej naiwności sądzi, że taką możliwość znajdzie w klasztorze. Na ogół bardzo skutecznie mu potrafimy wyperswadować …
Drugi kierunek tej antymodlitwy – zamykanie się w cielesności.
Pan Jezus mówił: „Błogosławieni, czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Sądzę, że my zarówno zakonnicy jak księża żyjący w celibacie troszeczkę trwamy w mylnym przeświadczeniu, że trudności, jakie nam się zdarzają wynikają stąd, iż nie żyjemy w małżeństwie. Tymczasem, trudności z czystością są normalną sytuacją człowieka grzesznego, czy to żyjącego w małżeństwie czy celibacie i w jakimś sensie trudności z czystością są darem Bożym. To znaczy, jeżeli człowiek, byłby zamknięty w swojej cielesności, a nie miał trudności, to by było coś takiego, jak być nieprzytomnym. Trudności z czystością, jeżeli się je przyjmie jako dar Boży, są wielkim wezwaniem do pracy, wychodzenia poza swoją cielesność, osiągania transcendencji wobec cielesności, przesycania cielesności duchem. Natomiast jak u nas jest dosyć często w naszym stosunku do czystości? My, zamiast przezwyciężać trudności z czystością pracą ducha, na ogół – boję się, że dość powszechnie – sprowadzamy na siebie coraz większe trudności, te trudności, które już nie są darem Bożym, są dziełem diabła.
Żeby dać przykład: – Ojcowie duchowni od wieków mówili o dwóch źródłach rozpusty Mianowicie, obżarstwo i rozwichrzona, rozregulowana wyobraźnia. Boję się, że w wielu naszych klasztorach my sobie napędzamy trudności z celibatem. Nie mam zamiaru nawoływać do postów. Chodzi o to, żeby przynajmniej jasno powiedzieć, że obżarstwo jest grzechem, żeby nie urządzać wielkich okazji do obżarstwa z racji imienin, czy czegoś tam. Co ja tu będę mówił o modlitwie, jeżeli my świadomie kształtujemy atmosferę antymodlitwy.
Czy nasz stosunek do telewizji. Toż to jest maszynka do wpędzania się we własną cielesność. Nie mówię, żeby telewizji nie oglądać, natomiast nie tylko jest pewna miara, ale i pewien duch oglądania telewizji Do momentu kiedy ja np. patrząc na jakieś zdrożności na ekranie telewizyjnym nie umiem cierpieć bólu z tego powodu, że jakiś mój brat, moja siostra zachowują się w ten sposób i to publicznie i gorszą, że jacyś moi bracia i siostry wynoszą z tego szkody, powinienem przynajmniej stawiać sobie pytanie, czy mi wolno. Nie mam tu sumienia mówić o duchu modlitwy w klasztorach, bo pierwszą rzeczą jest zrobić dobry fundament, usunąć ten piasek i próbować dokopać się do skał …
Zamykanie się w dobrach doczesnych – trzeci kierunek tej antymodlitwy, która często w naszych klasztorach sobie w najlepsze gości.
Ostatni raz kiedy teologia w sposób poważny zajmowała się symonią to było w średniowieczu. Ostatni raz, kiedy zakonnicy w sposób poważny dyskutowali na temat ubóstwa, to było w zakonie franciszkańskim i to było bardzo dawno. Nie mam tu zamiaru występować w roli kogoś skrajnego, który w ogóle nie zna życia itd. Ci z księży, którzy byli w moim pokoju wiedzą, że ascetą nie jestem. Natomiast wydaje mi się, że my musimy postawić sobie wyraźne pytanie, czym się różni konsumpcja od konsumpcjonizmu.
Pan Bóg tak stworzył świat, że nas uczynił cielesnymi i umieścił w środowisku rzeczy materialnych, w środowisku wartości typu „mieć”. Wartości typu „mieć”, które można posiadać, Pan Bóg nam dał, żebyśmy się nimi posługiwali, żeby one nam pomagały „być”, być coraz więcej ludźmi. Nie jest rzeczą złą, że mamy dobra tego świata, że dysponujemy pieniędzmi itd. Uważam, że błąd dawnych dyskusji teologicznych czy ascetycznych polegał na nadmiernym zwróceniu uwagi na materialną stronę zagadnienia. Rzeczą istotną jest to, czy te dobra, które mamy do dyspozycji, czy one nas zamykają w sobie, czy rzeczywiście służą nam, temu, żeby więcej „być”. Ja myślę, że jakieś zapytania na ten temat trzeba postawić, żeby one żyły, żeby nie było dla nas rzeczą samo przez się zrozumiałą, że powiedzmy co drugi tydzień jeżdżę do któregoś ze swoich współbraci na imieniny, oczywiście własnym samochodem itd. Ja rozumiem, że nie wzbudzę tym entuzjazmu …
Drugi jeszcze temat, będący rozwinięciem tego pierwszego: atmosfera antymodlitwy, istotnie niszczy wartość naszej modlitwy. W atmosferze antymodlitwy nasza modlitwa staje się parodią. Tak samo jak w atmosferze zła dobro staje się parodią. Przypomnijmy sobie jak wzniosłe ideały moralne panowały wewnątrz środowiska esesmanów. Koleżeństwo, wierność, ofiarność, itd., to były wielkie wartości środowiska „zakonu” esesmanów, tylko że to dobro było całkowicie podporządkowane złu, to była parodia dobra.
Pismo święte wielokrotnie – aż się przeraziłem, że my sobie o tym nie przypominamy – wielokrotnie ostrzega nas, żebyśmy nie parodiowali modlitwy. Ja może trochę tych tekstów spróbuję przeczytać.
Sam Pan Jezus kilkakrotnie o tym mówił: „Jeżeli przyniesiesz dar twój do ołtarza i tam przypomnisz sobie, że brat twój ma coś przeciwko tobie, zostaw twój dar przed ołtarzem i pójdź najpierw pojednać się z twoim bratem”. Jeżeli jesteś zamknięty w sobie, przed twoim bratem, to twoja modlitwa nie ma sensu. Najpierw otwórz się i potem się módl. Co jest warta modlitwa, jeżeli się nie pojednam z bratem? Co jest warte moje uczestnictwo w Eucharystii, jeżeli nie mam tego ducha ofiary, który w Eucharystii jest uobecniany w Ofierze Chrystusowej; czy modlitwa o zbawienie grzeszników, jeżeli lenię się z głoszeniem słowa Bożego? To jest parodia. Albo modlitwa o pokorę, jeżeli gniewają mnie każde upokorzenia; czy modlitwa o dobre urodzaje, jeżeli obsiałem pole dwa miesiące za późno. Chodzi o to, żeby się mniej wygłupiać, trzeba dać Panu Bogu szansę, by nasza modlitwa miała sens. Tak samo parodią jest dziękczynienie, jeżeli ja źle używam darów Bożych. Pan Jezus o tym bardzo ostro mówił w przypowieści o faryzeuszu i celniku. Faryzeusz, który z dziękczynienia urządził narzędzie pychy. Niewątpliwa parodia. Tak samo jak parodią jest przebłaganie Boga za grzechy, jeżeli nadal sądzę, że ten grzech był jedynym wyjściem z sytuacji.
Przeraziłem się zupełnie, kiedy uświadomiłem sobie liczbę tekstów ostrzegających nas przed parodiowaniem modlitwy.
Przeczytam fragmenty z pierwszego rozdziału Izajasza proroka.
„Co mi po mnóstwie waszych ofiar? – mówi Pan. Syt jestem całopalenia kozłów i łoju tłustych cielców. Krew wołów i baranów, i kozłów mi obrzydła”. I słuchajmy, to jest straszne: „Gdy wyciągniecie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, ja nie wysłucham”.
List Jakuba Apostoła, rozdział trzeci:
„Tym samym językiem wielbimy Boga i Ojca i nim przeklinamy ludzi stworzonych na podobieństwo Boże. Z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo. Tak być nie może, bracia moi. Czyż z tego samego źródła może wypływać woda słodka i gorzka?”.
Samuell do Saula ze słowem odrzucenia go przez Boga /1 Sam 15/:
„Czyż milsze są Panu całopalenia i krwawe ofiary aniżeli słuchanie rozkazu Pana? Właśnie lepsze posłuszeństwo od ofiary, uległość – od tłuszczu baranów”.
Deuteroizajasz w ostatnim rozdziale swojej księgi bardzo ostro pisze na temat kultu. Bożego, jeżeli on jest pomieszany z bałwochwalstwem. Dokładnie do nas, akurat do nas:
„Jest taki, co zabija w ofierze wołu a morduje człowieka, ofiaruje baranka, a psu łeb ukręca /tu chodzi oczywiście nie o zabicie psa, ale o składanie ofiar diabelskich, ofiar nieczystych/; składa ofiarę z pokarmów, ale też z krwi wieprzowej; pali kadzidło, ale czci również bóstwo nieprawe”.
Prorok Malachiasz /rozdział pierwszy/:
„Oto przynosicie na ołtarz skażone ofiary, a pytacie: – Czym je skaziliśmy, tym że powiadacie – stół Pana jest mało ważny. Gdy przynosicie na ofiarę coś ślepego, czy to nie jest rzeczą złą? Albo gdy przynosicie chrome i chore, czyż to nic złego? Spróbuj to ofiarować namiestnikowi, czy będzie mu to miłe i czy cię życzliwie przyjmie – mówi Pan Zastępów. – Raczej zamknijcie drzwi świątyni i w ogóle nie zapalajcie świateł na ołtarzu moim nadaremnie. Nie mam ja upodobania w Was – mówi Pan Zastępów – ani nie jest mi miła ofiara z ręki waszej”.
Prorok Izajasz /58/:
„Szukają mnie dzień za dniem, pragną poznać moje drogi /zupełnie jak my!/, jakby naród, który kocha sprawiedliwość i nie opuszcza Prawa swego Boga. Proszą mnie o sprawiedliwe prawa, pragną bliskości Boga. Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś? Umartwialiśmy siebie, a Tyś nie uznał? Otóż w dzień waszego postu wy znajdujecie sobie, zajęcie i uciskacie waszych robotników. Otóż pościcie wśród waśni i sporów i wśród pijatyk. Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie, żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości”.
Żeby pozytywnie zakończyć, zacytuję zdanie mistrza Humberta z Romans – to jest jeden z pierwszy dominikanów – dlaczego zakonnicy powinni się więcej modlić od innych. Pisze tak:
„Ci bowiem, którzy podlegają szczególnym pokusom, powinni tym wytrwałej wzywać Bożej pomocy, ponieważ bez pomocy Najwyższego nie mogą się obronić. Dary Boże łatwo można utracić, jeśli Dawca nad nimi nie czuwa. /To jest niezwykle wielka intuicja, mianowicie że dary Boże Pan Bóg nie daje raz na zawsze; dary Boże mają to wspaniałego, że one są żywe, one są nieustanne, bo to są dary osoby. Tak jak i człowiek człowiekowi składa siebie, mąż żonie, żona mężowi, rodzice dzieciom; one są nieustanne/. To też każdy, kto otrzymał jakiś dar od Boga, powinien uciekać się do Dawcy, aby strzegł swojego daru. Kto zaś więcej otrzymał, tym więcej powinien się uciekać”.
I druga, niezwykle pochlebna dla klasztorów uwaga Guardiniego. Guardini, sądzę w sposób bardzo trafny interpretuje ten fenomen historyczny, że w okresie średniowiecza istnienie Boga było dla wszystkich oczywiste. Przypisuje to istnieniu klasztorów, nie materialnemu istnieniu, ale istnieniu tam atmosfery modlitwy. Może przeczytam – to w „Końcu czasów nowożytnych”, na początkowych stronach tej pracy:
„Niepodobna dość wysoko ocenić religijnego promieniowania różnych klasztorów, jak i wpływu, który w świadomości tej epoki wywierało tylu modlących się, tylu pokutników i mistyków. Z tego źródła pochodzi nieustanny dopływ doświadczenia religijnego, mądrości i pewności przekonań, które przenikają wszystkie formy i warstwy życia w średniowieczu”.
Myślę, że tym optymistycznym akcentem można zakończyć. Daj nam, Panie Boże, żeby tak u nas było, jak pisze Guardini o klasztorach średniowiecznych.
Archiwum KWPZM