Maria Winowska
NA ŚMIERĆ ZARABIA SIĘ CAŁYM ŻYCIEM. RZECZ O OJCU MAKSYMILIANIE KOLBE
Kraków – wrzesień 1949 r.
Był tak prosty i pokorny, że „nabierał” otoczenie. Wielu spośród najbliższych współpracowników nie wiedziało do końca, jak wielkie w czacie studiów wykazał zdolności, jeden z jego dawnych profesorów nie zawahał się powiedzieć: „był to mój najzdolniejszy student, umysł wręcz genialny”. Celował zwłaszcza w matematyce i mechanice, nieraz w kozi róg zapędzał profesorów trudnymi pytaniami, planował podróże międzyplanetarne i najlepsi technicy nie znajdowali w jego pomysłach nic „niewykonalnego”. Podczas przechadzek zanudzał profesorów ciągłymi pytaniami: „dlaczego”? Myśli paliły mu głowę.
Jeszcze bardziej paliły mu serce. Ojciec Maksymilian nie marzył nigdy o nauce dla nauki, choć miał w sobie zadatki na tęgiego naukowca. Technika, odkrycia, zdobycze naukowe były dla niego środkiem, nigdy celem. O wiele większe marzyły mu się plany, niż podróże na księżyc. Ten człowiek wielkich pragnień: vir desideriorum marzył o podboju całego świata. Ni mniej, ni więcej. Do tego celu miały służyć wszystkie osiągnięcia ludzkiego umysłu. Ale nie no tym koniec: Kiedyś Poverello, Biedaczyna Boży, śpiewał pieśń stworzenia: czemuż by nie włączyć także siostry maszyny w kantyk chwały, myślał Ojciec Maksymilian? Czyż sama w sobie nie jest zacna, sprawna i pracowita, czyż nie świadczy o wielkim kunszcie i pomysłowości człowieka, czyż nie ma swoistego piękna? Czyż nie wolno robotnikowi wygrywać na niej, jak na klawiszach, hymnu pracy, który rozkwita modlitwą?
Paliły się myśli w głowie chorego zakonnika, płonęło w nim jak żagiew serce. Nie tylko się nie kłócił ze swoją epoką, ale kochał ją prostą, franciszkańską miłością i tulił do serca jak Bożą myśl, która pisze się prosto na krzywych liniach historii. Przedziwnie współczesny patrzał naprzód, nigdy wstecz, z wielką ufnością nie tylko w Boga, lecz i w człowieka. Wszystkie te zalety sprawiły, że miał zawsze z otoczenie niemało kłopotu. Istnieje pewna źle pojęta postawa wśród trochę leniwych katolików, która do dnia dzisiejszego odwraca się plecami. „Ależ nie, woła Ojciec Maksymilian. Opatrzność rządzi światem dziś jak i wczoraj, zawierzmy jej na tyle, żeby z miłością przygarnąć do serca dzień dzisiejszy: miłość spali błędy jak ogień! A jeśli kąkol się pleni, baczmy, że jest z nim zamieszana pszenice! A jeśli Pan żniwa czeka cierpliwie do czasu żniwa, czyż również cierpliwi nie powinniśmy być my? Zbierajmy więc pogubione wpośród plew ziarna prawdy do gumien ojcowskich”!
Jako młody student w Rzymie dyskutował kiedyś z kolegami na temat kina. Był to rok 1916, gdy niejeden ksiądz zabraniał chodzie swoim owieczkom na te cudaczne przedstawienia, które bynajmniej w owym czasie nie stanowiły szkoły moralności. Podczas pierwszej wojny światowej dziesiąta muza była mocno podkasana i mogła budzić słuszne wątpliwości wśród wychowawców. Otóż młodziutki brat Maksymilian wziął gorąco w obronę sztukę filmową. Przewidział jej przyszły wpływ i zasięg i postawił bardzo prosty postulat: „niech służy dobru”! Koledzy słuchali, z lekka zaskoczeni.
Wiele lat później do Niepokalanowa przyjechał jakiś prałat. Zwiedził hale maszyn i powiedział do Ojca Maksymiliana z lekkim przekąsem: „Cóżby na to powiedział święty Franciszek? – Zakasałby rękawy, Ekscelencjo, i zabrałby się z nami do roboty, ad maximam Dei gloriam”.
To była jego dewiza; uznawał tylko superlatywy. Nie wystarczało mu przepiękne hasło świętego Ignacego. Nie ad majorem, ale ad maximam Dei gloriam! Był na wskroś maksymalistą i nie uznawał w ogóle rachunku dzielenia czy odejmowania. Jeśli już zdobyć, to cały świat, wszystkie dusze, bez wyjątku. Warto by sprawdzić, ile razy w jego pismach powtarzają się te przymiotniki totalne!
Wszystko – i nic. Dla chwały Bożej, przez Niepokalaną, wszystko: najlepsze maszyny, najnowsze wynalazki, wszystkie zdobycze techniczne, pierwociny ludzkiego geniuszu. Dla nas – nic, lub to tylko, co najkonieczniej potrzebne do życia. Jedźmy na misje samolotem w połatanych habitach. Mieszkajmy jak nędzarze, ale kupujmy najlepsze maszyny rotacyjne. Zamieńmy pracę w służbę Bożą, nie tylko rehabilitując jej ludzkie dostojeństwo, lecz głosząc jej sens liturgiczny, w hymnie wszechstworzenia.
Ojciec Maksymilian był maksymalistą, gdyż w sercu i w oczach miał tyle miłości, że we wszystkim umiał dostrzec jakieś „tak”, coś, co nieraz wbrew nim samym z Bogiem się sprzymierza. Nieustępliwy w zasadach prawdy, wierzył w dobro całą duszą i ufał dobrej, nawet zbłąkanej woli. Ileż to razy przypomina starą augustiańską maksymę: „masz nienawidzić grzechu, ale kochaj grzesznika”! To był klucz, którym otwierał ludzkie serca. Brał miłością.
Człowiek przedziwnie prosty przy niesłychanym bogactwie wewnętrznym. Człowiek sprowadzony do najprostszego mianownika miłości. Wszystko w jego życiu tłumaczy się tym „najwyższym motorem”, który „niebo porusza, i ziemię, i serca ludzkie”. Cenne były lata, spędzone w Rzymie, gdyż wtedy dojrzało w nim powołanie „konkwistadora”. Odtąd do śmierci płonąć będzie jak żywa pochodnia. Kolejna realizacja śmiałych planów, to tylko nadmiar wewnętrzny, występujący z brzegów. Ten aktywista był w całym, tradycyjnym tego słowa znaczeniu „mężem modlitwy” i z modlitwy brał paliwo na codzienny heroizm. Mało znam ludzi, nawet wśród świętych kanonizowanych, tak „scalonych” i pełnych wspaniałej równowagi, jak Ojciec Maksymilian.
Miał on swoją busolę: posłuszeństwo. Gdy stanie na ołtarzach w co wierzymy całym sercem, będzie go można nazwać „bohaterem świętego posłuszeństwa”. Najciekawsze to, że cnota posłuszeństwa Jest dlań wyrazem niezawodnej kalkulacji i wykładnikiem nieomylnym woli Bożej. Rozumuje tak: jeżeli ja nie chcę pełnić własnej woli, tylko wolę Bożą i szukam jej w orzeczeniach moich przełożonych, to jakżeż możliwe, żeby Bóg najwierniejszy wprowadził mnie w błąd? Posłuszeństwo asekuruje mnie przed jedynym wrogiem, który może pokrzyżować Boże plany: przede mną samym. Dość że wykreślę swoje widzi mi się, żebym stąpał bezpiecznie gościńcem BOŻYCH PANÓW. Przełożeni rozkazując, mogą się omylić, ja, słuchając, nie ich, lecz Boga w nich, omylić się nie mogę. Jeśli nas w stosunku do ufających nam przyjaciół obowiązuje „fair play”, o ileż bardziej heroicznym posłuszeństwem angażujemy honor Boży?”
Nie mylił się Ojciec Maksymilian! Mimo wielu trudności, przeszkód, oporów, stawiał zawsze w końcu na swoim, czyli na Bożym. Przełożeni najkrytyczniej nastawieni dawali się rozbroić jego głębokiej prostocie i tej prośbie wciąż powtarzanej: „żebym nie poradził bruździć woli Niepokalanej”. Gdyż oczywiście i wyjaśnienie to chyba zbyteczne, pomiędzy wolą Bożą i wolą Niepokalanej istnieje doskonały znak równości, ratyfikowany na wieki uroczystym „fiat”.
Kto miłość obrał za hasło, prędzej czy później musi stać się dzieckiem i narzędziem „Matki Pięknej Miłości”, której Bóg dał w szafarstwo najpiękniejszy swój atrybut: miłosierdzie, mianując Ją po wsze czasy „Łask Pośredniczką”. Bezgranicznej Caritas Ojciec Maksymilian uczył się na uniwersytecie Ducha Świętego, z ust Niepokalanej!
Choć o sobie nie mówił nigdy, choć nie zwierzał się nikomu i „tajemnice Króla” zazdrośnie krył, niejedną mamy poszlakę, że Bóg obdarzył go szczodrze łaskami tak charyzmatycznymi. Mierę jego życia daje jego śmierć.
Nie sposób „improwizować” własnej śmierci. Heroizm ostatniej chwili, nie z pasji, lecz w pokoju świadomej ofiary, jest wypadkową całego życia. I na to życie Ojca Maksymiliana otworzyły się oczy wielu dopiero po jego śmierci.
„Caritas”
Kraków – wrzesień 1949 r.
Archiwum KWPZM