Żmudziński Wojciech SJ, Postklerykalizm i utracona wiarygodność

Wojciech Żmudziński SJ, 

POSTKLERYKALIZM I UTRACONA WIARYGODNOŚĆ

Życie Duchowe • 93/2018

Największym zagrożeniem dla współczesnego Kościoła w Polsce jest wciąż klerykalizm i mocno zakorzeniona w polskim społeczeństwie kultura plemienna. Pielęgnowane przez lata, zarówno przez duchownych, jak i świeckich katolików, wciąż utwierdzają obraz Kościoła zamkniętego na grzesznika, nie mającego kontaktu z rzeczywistością i mało wiarygodnego.

Kiedy wierni śpią

Aleksander Kisiel SJ w wydanej w 1948 roku książce Ku pełni chrześcijaństwa przywołuje historię z życia Napoleona, który pewnego dnia postanowił sprawdzić czujność rozstawionych wart. Przy jednej z budek wartowniczych żołnierz przysnął, wypuszczając z rąk karabin. Cesarz zbliżył się cicho do śpiącego żołnierza, podniósł z ziemi karabin, „postawił go przy nodze, splótł ręce na piersiach i z oczyma utkwionymi w horyzont stanął na warcie. Słońce już zachodziło, kiedy śpiący żołnierz obudził się. Zaspanym jeszcze okiem spojrzał przed siebie i – oniemiał. Zobaczył cesarza, stojącego z karabinem u nogi. Z jego własnym karabinem”1.

Przez wieki liderzy Kościoła przyzwyczajali wiernych do bierności. Stali czujni na warcie i wszystkim się zajmowali, podczas gdy świeccy spali. Stawali się coraz bardziej anonimową i rozespaną widownią. Jednoosobowe zarządzanie parafią należało do proboszcza i jego wyświęconych pomocników, zmieniając wiernych w pozbawionych inicjatywy klientów kancelarii parafialnej. Działalność charytatywna, odwiedzanie chorych, prowadzenie szkoły katolickiej, wydawanie pisma parafialnego… Na czele tego wszystkiego stał ksiądz. Z powodu zmniejszającej się liczby powołań do posługi kapłańskiej wierni zaczynają się budzić. Mogę śmiało i z przyjemnością powtórzyć za papieżem Franciszkiem, że „wybiła godzina świeckich”.

Klerykalizm bez koloratki

Osoba świecka nie jest oczywiście po to, by zastępować księdza, który przeszedł na emeryturę, lecz po to, by nadać przywództwu w Kościele nową jakość. Nie jest jej zadaniem zajmowanie miejsca przy ołtarzu, lecz wyprowadzenie wiary z sanktuariów. Po długim okresie klerykalizmu Bóg leczy swój Kościół, pobudzając do działania osoby nieduchowne, autentycznych świadków, którzy prowadzą nie mniej duchowe życie niż topniejące rzesze konsekrowanych. Proces ten zaczął się już w drugiej połowie ubiegłego wieku i przybiera na sile. Mam nadzieję, że już wkrótce przestaniemy sprowadzać sacrum do tego, co dzieje się w kościołach zbudowanych z cegieł, i pójdziemy za świeckimi do miejsc, w których pracują, kochają i przeżywają trudne chwile, bawią się i odpoczywają.

Gdy miejsce księdza, specjalisty od obrzędów, próbuje zająć świecki animator, dalej kręcimy się wokół tego samego klerykalizmu, tylko bez koloratki. To nic nie zmienia w naszym podejściu do wiary i do wspólnoty wiernych. Również gdy dyskutujemy o święceniu kobiet, wciąż krążymy wokół tego samego myślenia klerykalnego. Były w historii Kościoła kobiety podniesione do godności kardynalskiej, były wpływowe ksienie, wszechwładne matki biskupów i papieży. Czy Kościół stał się przez to mniej klerykalny? Kobiecie przysługuje o wiele bardziej zaszczytna i niezależna pozycja niż miejsce w szeregach kleru. Wiele kobiet odkrywa dzisiaj swoją niezastąpioną przywódczą rolę w trosce o najbardziej potrzebujących. Stają się niepodważalnymi autorytetami w Kościele, przesuwając akcent z obrzędowości na pełną poświęcenia służbę. Matka Teresa z Kalkuty nie musiała głosić kazań, by zafascynować Chrystusem rzesze ludzi. To nie jest misja zarezerwowana dla sióstr zakonnych.

Ksiądz powinien być ostatnim z ostatnich

W rozmowach nad rolą świeckich w Kościele kilkakrotnie spotkałem się z terminem „postklerykalizm”. Słowniki nie pomagają w jego zdefiniowaniu. Z całą pewnością chodzi tu o myślenie będące reakcją na klerykalizm inną niż antyklerykalizm. Zaryzykuję twierdzenie, że mamy tu do czynienia z nurtem, który nie tylko odchodzi od przekonania, że hierarchia kościelna powinna decydować o wszystkim, lecz proponuje całkowite przewartościowanie myślenia o Kościele jako instytucji hierarchicznej, w ludzkim tego słowa znaczeniu. Już teraz niejeden prezbiter i biskup mówi, że nie czuje się lepszy od innych, świętszy i stojący bliżej Boga, a sakrament święceń jest coraz rzadziej postrzegany jako bardziej zaszczytny niż sakrament małżeństwa. Powołanie do sprawowania Eucharystii nie stawia nikogo ponad ludem. Gdy wstępowałem do zakonu, chcąc zostać jezuitą, i w dodatku księdzem, wydawało mi się, że nic gorszego już mi się przydarzyć nie może. Nie założę rodziny, nie zrobię kariery, nie będę miał własnego domu, nie dam rodzicom wnuków. Jedna wielka porażka. Poszedłem za długowłosym Żydem „wzgardzonym i odepchniętym przez ludzi” (por. Iz 53, 3).

Większość katolickich księży składa przyrzeczenie celibatu, czyli decyduje się na bycie kastratami ze względu na królestwo Boże. Przed dwoma tysiącami lat kastrat, czyli eunuch, zajmował w ówczesnej drabinie społecznej niższe miejsce niż kobieta, nawet niewolnik cieszył się większym szacunkiem. Jak to się stało, że celibatariusz zyskał na przestrzeni wieków tak wysoką pozycję społeczną? Czyżby zapomniał, że dla królestwa Bożego miał stać się ostatnim z ostatnich, zajmować ostatnie miejsce?

Błędem byłoby myśleć, że to księża są jedynymi winnymi wywyższania stanu duchownego ponad świecki. Nic podobnego. Zdecydowana większość wiernych zawsze wolała, by ksiądz mówił im, jak mają myśleć i co mają robić, zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym. Nie wsparcia szukali, lecz rozgrzeszenia i spokoju sumienia. Przyzwyczailiśmy się, że ludziom nie trzeba wiele wyjaśniać. Wystarczy mówić im, co jest grzechem, co powinni, a czego nie powinni, i rozgrzeszać. Nie zachęcaliśmy do szukania sensu w życiu na ziemi, usypialiśmy wizjami zaświatów, przedstawialiśmy świętych, w tym Maryję, jako istoty pozaziemskie. Czy nie staliśmy się zbyt wygodni, czekając na tych, którzy przyjdą punktualnie wypełnić swój niedzielny obowiązek? Nie zostaliśmy przecież powołani do zasiadania, lecz do ciągłego bycia w drodze, do nieustannego podążania za człowiekiem.

Świątynia z kamienia zastąpiła człowieka

Do ukształtowania religijności skupionej wokół osób duchownych doprowadziło oddzielenie posługi sakramentalnej od caritas, obrzędowości od relacji, sacrum od codzienności. Prezbiterzy, postrzegani nieraz jako pośrednicy między ludźmi a Bogiem, umacniali starotestamentową pobożność wyrażającą się w mnożeniu modlitw i skrupulatnym przestrzeganiu przepisów religijnych.

Relacje z ludźmi ubogimi, poza tradycyjną jałmużną, wydawały się dla rzeszy katolików nie mieć nic wspólnego z religią, mimo że św. Jakub w swoim liście jednoznacznie definiuje religijność jako troskę o najbardziej potrzebujących, i to troskę bez kalkulacji, wolną od logiki tego świata, od myślenia kategoriami „coś za coś” (por. Jk 1, 27). Dla ludzi formowanych w duchu religijnego formalizmu relacje nie były tak ważne jak obowiązek uczestniczenia we Mszy świętej, nakaz wstrzymywania się od pokarmów mięsnych oraz zakaz stosowania prezerwatyw i pracowania w niedzielę. Jak faryzeusze, którzy wydłużali frędzle u swych płaszczów, tak kler poszerzał i uaktualniał instrukcje wydawane wiernym, ogłaszał, jaki strój jest przyzwoity, jak i kiedy należy klękać, jakiego filmu nie można oglądać i na co nie zezwala się w łożu małżeńskim, czyli jak daleko można się posunąć, by nie narazić się surowemu Bogu. Kler miał na wszystko gotową odpowiedź, uwalniając tym samym osoby świeckie od myślenia i brania odpowiedzialności za własne decyzje.

Starotestamentowy język, który miał podkreślać ciągłość między przymierzem zawartym z Izraelem a Nowym Przymierzem, przestał być przez wielu wiernych rozumiany. Świątynia zbudowana z kamieni zastąpiła człowieka – prawdziwą świątynię Boga. Prezbiter zaczął być postrzegany jako kapłan, a stół eucharystyczny nazwaliśmy ołtarzem. Cementowaliśmy przez wieki klerykalizm, używając w kazaniach barokowego języka nie mającego wiele wspólnego z codziennym życiem.

Duch zachwiał hierarchią

W XX wieku, gdy wśród znaczącej części wiernych umacniała się religia nakazów i zakazów, byliśmy świadkami oddolnej reakcji natchnionych katolików, którzy powoływali do życia ruchy i wspólnoty akcentujące zarazem osobiste i wspólnotowe doświadczenie wiary. Chrześcijanin zaczął wydobywać się z anonimowego tłumu i stawać się coraz bardziej świadomym swojej misji. Rozkwit ruchów i nowych wspólnot zachwiał hierarchią i terytorialną strukturą Kościoła jak wieczernikiem w Dniu Pięćdziesiątnicy. Nieraz biskup przystępował do ruchu kierowanego przez charyzmatyczną kobietę, a nierzadko wierni porzucali swoje parafie, by połączyć swoje życie ze wspólnotą spotykającą się poza jej terytorium. Zamykanie oczu na tę rzeczywistość czy traktowanie tych przemian jako przejściowych deformacji nie wydaje się rozsądne. Duch Święty zachwiał hierarchią nie po to, by ją umocnić.

Owoce klerykalizmu pokutują do dzisiaj, mamiąc prymatem mnogości nad jakością, formy nad treścią. Zachowawcze środowiska, bardzo niechętne papieżowi Franciszkowi, nadal upatrują pobożność w mnożeniu modlitw i w hołdowaniu rytualnym gestom. Nie oceniając ich intencji, sprawiają wrażenie, jakby Bóg interesował się bardziej liturgią niż naszym codziennym życiem i relacjami.

Mimo autentycznego przebudzenia w powszechnym Kościele nadal wielu ludzi redukuje chrześcijaństwo do obrzędów. Inni z kolei zajmują się propagowaniem szeregu objawień będących nie bez wpływu na odrealnienie wiary mierzonej intensywnością uniesień. Z jednej strony mamy romantyczny spirytualizm i opór przed zmianami, a z drugiej strony zbyt łatwe przyklaskiwanie zmieniającemu się światu, które prowadzi do libertynizmu i ideologizacji wiary. I tu pojawia się niepokój ze strony hierarchii: Czy pogubieni wierni poradzą sobie z odpowiedzialnością za Kościół, gdy zabraknie księży, którzy będą mówić im, co jest, a co nie jest słuszne?

Religijność plemienna

Tadeusz Boy-Żeleński w felietonie Dziewice konsystorskie, w latach dwudziestych ubiegłego wieku, przytacza słowa Narcyzy Żmichowskiej, która tak określa proces klerykalizacji Polski: „wszystko co polskie przedzierzgnęli na katolickie, wszystko co katolickie udali za szczeropolskie, i tak dziś temi dwuznacznikami zręcznie szermierzą”2. I tak do dziś, w XXI wieku, prawdziwy Polak to dla wielu katolik, a prawdziwy katolik to koniecznie Polak. Nie nazwałbym tego klerykalizmem w sensie dosłownym, ale czymś w rodzaju mentalności plemiennej, która wypływa z przekonania, że Polak-katolik wie lepiej, co jest, a co nie jest katolickie. Księża, którzy się z tym nie zgadzają, są określani przez klerykalnych recenzentów mianem heretyków, komunistów i masonów.

Już sto lat temu pojawiały się głosy, które świadczą o krytycznej wobec klerykalizmu atmosferze. Według Boya-Żeleńskiego klerykalizm skumał się z nacjonalizmem i „wszystkich największych wygów i cyników” można spotkać „w rzędzie obrońców wiary i cnot staropolskich”3. Natomiast z pisma „Odrodzenie” z roku 1906 dowiadujemy się, że „wrogiem pokoju, zarzewiem waśni domowych i podnietą Kainowych zbrodni okazują się nie niewiara, lecz fanatyzm religijny; nie świecka nauka… przewrotowe idee współczesne, lecz średniowieczna ciemnota i zabobon, wstecznictwo starannie pielęgnowane przez Kościół katolicki”4. Z tym, że dzisiaj to wstecznictwo i lęk przed zmianami bardziej charakteryzuje konserwatywnych i nacjonalistycznie nastawionych świeckich niż hierarchów Kościoła. Nie kler, lecz świeccy jawią się obrońcami klerykalizmu i strażnikami niewzruszoności tego, co zawsze było i z czego Polak-katolik był przez wieki dumny.


Jacy księża są teraz potrzebni?

Wychodzenie z klerykalizmu nie oznacza, jak wcześniej wspomniałem, przejmowania przez świeckich funkcji liturgicznych ani też zastępowania księdza podczas nabożeństw czy przy rozdawaniu Komunii. Postklerykalizm wiąże się dla mnie z nadaniem wyjątkowej rangi posłudze miłosierdzia, ludzkim relacjom, materialnemu i psychicznemu wsparciu człowieka w potrzebie, z wyjściem z sanktuariów.

Ksiądz jako funkcjonariusz instytucji publicznej nie jest potrzebny Kościołowi. Obraz pasterza z przywilejami, świadczącego odpłatne usługi, desperacko walczącego o popularność, niedojrzałego w relacjach i uwikłanego w walkę partii politycznych to obraz dzisiejszego człowieka w sutannie w oczach wielu ochrzczonych dystansujących się od Kościoła. Niejednokrotnie słyszałem z ich strony głosy tęsknoty za osobą duchowną, która ma czas, by słuchać. Po prostu słuchać. Przy stoliku w kawiarni, na sali szpitalnej, podczas długiej podróży pociągiem, w poczekalni przed salą rozpraw, wszędzie tam, gdzie jest człowiek. „Idźcie” – mówi Jezus do swoich uczniów. „Idźcie, a nie czekajcie, aż do was przyjdą”. Zamiast zadawać ludziom pytanie, czy chodzą do kościoła, spytajmy ich, czy poza formalną i pospieszną kolędą kiedykolwiek Kościół przyszedł do nich.

Gdy w Lecce, na południu Włoch, nastał nowy arcybiskup, zaskoczyła wszystkich jego codzienna obecność na ulicach, w barach, w dworcowej poczekalni. Wydawało się, że nowy pasterz archidiecezji nie ma ważniejszych zajęć niż słuchanie, co ludzie mają do powiedzenia. Zwykle jednak uczniowie Chrystusa nie odwiedzają pewnych miejsc. Czasem nawet nie wiedzą, ile kosztuje chleb i ile zarabiają zwykli ludzie. Dziwi nas, gdy słyszymy, że papież udał się do sklepu spożywczego i sam zapłacił za zakupy. Przecież nie musiał. Ma od tego ludzi. Nie musiał, ale chciał. Chciejmy skracać odległość, bo dystans do ludzi szybko zamienia się w mur, który coraz trudniej przebić.

Kościół jest od dawna mało wiarygodny

Dzisiaj potrzeba nam wiarygodnych duchownych i wiarygodnych świeckich chrześcijan. Gdy w świecie nie ma już nic „na słowo”, gdy niewiele ono znaczy, gdy każdy je inaczej pamięta lub inaczej rozumie, Kościół powinien zawalczyć o wiarygodność swojego przesłania. Chcemy, by w nasze słowa wierzono, ale często sami nie wierzymy nikomu. Mówiąc o bezgranicznej miłości, o odpowiadaniu dobrem na zło, sami nie wierzymy, że miłość jest najskuteczniejszym orężem przeciwko naszym wrogom. Trzymamy się od nich jak najdalej z jeszcze większym zaangażowaniem niż Chrystus szukający zagubionej owcy. Wytykamy ich i piętnujemy, z lękiem budujemy mury i szerzymy uprzedzenia.

Niech mowa wasza będzie tak – tak, nie – nie (por. Mt 5, 37). W tych słowach Jezus nie mówi, że świat jest biało-czarny, że zło należy nazywać złem, a dobro dobrem, że złych trzeba piętnować, a dobrych chwalić. Nie mówi też, że mamy upierać się przy swoich poglądach, nawet jeśli chodzi o poglądy na temat Boga. Jezus mówi tu o wiarygodności człowieka i jego słów, o jego autorytecie.

Już za czasów Jezusa słowa traciły na wartości. Szczerość przestawała się opłacać. Prostotę zaczęły zastępować konwenanse i zarozumiałość. Skromność stała się zabiegiem manipulacyjnym, a prawdomówność przegrała z populizmem. I dzieje się tak nadal. Aby nasze słowa przekonywały, powołujemy się na Boga, papieża, wiadomości telewizyjne, przeczytany ostatnio artykuł. Nasze słowo straciło moc, przestało być wiarygodne.

Czym jest wiarygodność? Czy jeszcze wiemy? Coraz mniej ufamy ludziom, a coraz bardziej szyldom, etykietom, pieczątkom na wielostronicowych umowach. Dzisiaj nie ma już nic „na słowo” i wielu przyzna mi rację, że tęsknimy za ludźmi, na których słowie moglibyśmy polegać, których można obdarzyć zaufaniem bez legitymowania i lustrowania. Ewangelista Mateusz, przywołując dwa proste słowa Jezusa „tak” i „nie”, przypomina Jego uczniom, że warto zawalczyć, o bycie osobą wiarygodną.

Nie wystarczy popularne nazwisko, tytuł naukowy i narzucające dystans szaty, by uchodzić za osobę wiarygodną. Potrzebne jest świadectwo życia i przede wszystkim wewnętrzna wolność. Człowiek, którym kieruje lęk, będzie myślał tylko o sobie, nikomu nie będzie ufał, wszędzie będzie widział podstęp. Zaufanie zdobywa się, ufając, a nie spoglądając na każdego podejrzliwie. Jako księża możemy zawalczyć o wiarygodność szczerością i prostotą, mówiąc „tak” każdemu myślącemu nie tylko o sobie i wyrażając stanowcze „nie” dzieleniu ludzi na dobrych i złych, naszych i obcych, prawych i lewych.

Nie ma innej drogi jak świadectwo życia

By jako Kościół wyjść z klerykalizmu i nie popaść w antyklerykalizm, musimy zapracować na wiarygodność, uświadomić sobie, że nie ma tożsamości bez wiarygodności. Kościół założył Jezus dla człowieka, a nie dla Boga i jeśli ludzie Kościoła będą żyli dla ludzi, a nie dla idei i religijnych obrzędów, jeśli będą mówili „tak” Chrystusowi realnie obecnemu w ubogim i cierpiącym człowieku, to nawet ludzie nieufni wobec Kościoła będą dziękowali Bogu za świętych wolontariuszy i wolontariuszki, za pełne poświęcenia siostry i wrażliwych na ludzką biedę księży. Kościół będzie cieszył się powszechnym zaufaniem. Świadectwo życia ludzi Kościoła to jedyna droga.

Nie ma tylko jednej właściwej drogi w Kościele. Jest tyle dróg, ilu jest ludzi. A mimo to potrzebujemy żywych osób, którym każdy mógłby zaufać, osób słabych jak każdy z nas, lecz wiarygodnych. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że prawda się sama obroni. Każde wartościowe przesłanie potrzebuje autentycznych ambasadorów, którym zależy i którzy nie szczędzą trudu w dawaniu dobrego przykładu. Warto zawalczyć o wiarygodność Kościoła, a przynajmniej modlić się o mężów zaufania, którym by wszyscy ufali. Bardzo nam dzisiaj tego potrzeba. Nie tylko mnie.

Jak w przywołanej na wstępie historii o Napoleonie, który zastąpił żołnierza, tak w obecnej sytuacji Kościoła nie widzę dla nas, duchownych, innej drogi wyjścia z klerykalizmu i plemiennej zawziętości jak „zwrócenie karabinu świeckim”. Najlepszą drogą do tego jest zakasanie rękawów i wzięcie się za pokorne umywanie stóp grzesznikom, by obudzić tych, którzy jeszcze śpią, zawstydzić ich, dać im przykład. By pojęli, że wybiła ich godzina, że to ich epoka, że budowanie Kościoła otwartego i silnego miłością jest naszą wspólną misją.


Przypisy 

1. A. Kisiel SJ, Ku pełni chrześcijaństwa, Warszawa 1948, s. 99.
2. T. Boy-Żeleński, Dziewice konsystorskie, Warszawa 1929, s. 74.
3. Por. tamże, s. 75.
4. Por. tamże, s. 78.

Wpisy powiązane

Zago Marcello OMI, Zakonnicy w procesie nowej ewangelizacji

Keller Konrad SVD, Nowa ewangelizacja wyzwaniem dla życia zakonnego

Król Józef SDB, Stowarzyszenie Salezjańskich Pomocników Kościoła. Historia – przemiany – rzeczywistość polska