Abp Adrian J. Galbas SAC
MODLITWA, KTÓRA PŁYNIE Z PRZYJAŹNI. HOMILIA PODCZAS 26. OGÓLNOPOLSKIEGO SPOTKANIA RODZINY SZKAPLERZNEJ
Czerna, 20 lipca 2024 r.
Siostry i Bracia,
bardzo się cieszę, że w tę lipcową sobotę mogę modlić się razem z wami w tym pięknym sanktuarium w Czernej.
Powodów tej radości jest wiele. Cieszę, się, że jest to dla mnie kolejna okazja, by odwiedzić tę polską Górę Karmel. Miejsce nie tylko wyciszone, spokojne i skupione, ale niezwykle omodlone, wręcz mistyczne, gdzie nie tylko łatwiej się modlić, ale gdzie człowiek wręcz wchodzi w modlitwę.
Byłem tu nieraz, ale najbardziej zapamiętałem pierwszy pobyt. Była to młodzieńcza wyprawa w pojedynkę, w upale jak dzisiaj, w sobotę jak dzisiaj. Przyjechałem tu z ciekawości i to miejsce od razu wpadło mi do serca. I zostało. Opuściłem wtedy sanktuarium po kilku godzinach, ale ono nie opuściło mnie. Myślę, że wielu z was mnie rozumie.
Dziękuję też dzisiaj za szkaplerz, który przyjąłem lata temu i dzięki któremu czuję się bardziej bezpieczny. Zawieszony na mojej szyi łańcuszek ze szkaplerznym medalikiem przypomina mi o obecności Maryi, o Jej modlitwach, o tym, że nie tylko się mną opiekuje, ale mnie strzeże, pomaga mi i mnie prowadzi.
Dziękuję wreszcie za ojców Karmelitów. Przez niemal dwadzieścia lat pobytu w Poznaniu, niezliczone razy byłem w tamtejszym sanktuarium św. Józefa, według mnie najpiękniejszym z poznańskich kościołów, po to, by się postawić na nogi, a raczej, by Pan – z pomocą Maryi – mógł mnie znów postawić na nogi. Tam także Bóg obdarował mnie spowiednikiem i kierownikiem duchowym, który pomagał mi przez długie lata.
Jak więc widzicie powodów do wdzięczności jest wiele. Z pewnością macie tak samo. Także pewnie dla was to miejsce i karmelitański szkaplerz są tak samo ważne. Wszyscy więc podpisujemy się dzisiaj pod słowami śpiewanej przed chwilą sekwencji:
„Tyś Karmelu Winnica kwiecista
Blasku nieba, Dziewico Przeczysta
Tyś Jedyna!”.
Bracia i Siostry,
kiedy ojcowie Karmelici powiedzieli mi, że tematem tegorocznego ogólnopolskiego spotkania naszej rodziny, czyli rodziny szkaplerznej jest modlitwa, rozumiana jako przyjaźń na całe życie, najbardziej zatrzymało mnie słowo „przyjaźń”, a dopiero potem modlitwa. Najpierw bowiem musi być przyjaźń z Chrystusem, żeby była modlitwa, która jest wypływem tej przyjaźni.
Przyjaźń, to jest doświadczenie bycia przy-jaźni, drugiej osoby. Doświadczenie czystej, szczerej i bezinteresownej bliskości, które jest najlepszym lekarstwem na samotność. Nie na bycie samemu, ale właśnie na samotność. Bycie samemu i samotność, to nie to samo. Można być samotnym, nie będąc samemu i można być samemu, nie będąc samotnym. Samotność we wspólnocie jest bardziej okrutna niż samotność w pojedynkę. Samotność małżonków, samotność dzieci w rodzinach, samotność księży na plebaniach. Samotność, czyli to dotkliwe poczucie, że jestem dla drugiego nieważny, bez znaczenia.
Potrzebujemy przyjaźni. Moja jaźń i twoja przy sobie. Bez kreacji, bez planowania, bez udawania, bez interesów, bez podtekstów, bez ceremoniałów. Przyjaciel, czyli ten, który wie o tobie wszystko i nie wykorzystuje tego przeciwko tobie. Przyjaciel to ten, który zna wszystkie twoje słabości i nie przestaje cię kochać. Nie zachowa się jak biblijny Cham, który publicznie odsłonił nagość swego ojca (Rdz 9,22).
„Przyjaciel to – jak powie autor „Małego Księcia” – przede wszystkim człowiek, co nie sądzi (…) to ten, co otwiera drzwi przed włóczęgą i jego kulą, i kosturem postawionym w kącie, i nie każe mu tańczyć po to, aby tańczącego oceniać. A jeśli włóczęga opowiada o wiośnie widzianej po drodze, przyjaciel to ten, co przyjmuje w siebie wiosnę.“
Piękne. Przychodzę z moją opowieścią, a ty ją przyjmujesz. Czasem jest to opowieść o wiośnie, czasem o jesieni. Czasem przychodzę o kuli, jestem przetrącony i wtedy nie każesz mi tańczyć. Nie oceniasz. Jesteś i pomagasz!
Taka przyjaźń, jeśli jest, to jest na całe życie! Przyjaźń skończona nie była przyjaźnią, a jedynie próbą jej zbudowania. Jeśli nastąpił koniec, to znaczy, że nie nastąpił też i początek.
Mam nadzieję, Bracia i Siostry, że macie w życiu doświadczenie przyjaźni.
Jest w Ewangelii piękna scena, pewnie dobrze nam znana, o wizycie Chrystusa w Betanii w domu swoich przyjaciół: Marty, Marii i Łazarza (por. Łk 10, 38-42). Zatrzymywał się tam, bo to było miejsce, gdzie zwyczajnie było Mu dobrze, gdzie doświadczał ludzkiej dobroci i serdeczności. Gdzie był przyjmowany, chciany, oczekiwany i kochany. W ewangelicznych scenach z Betanii ujawnia się całe, jasne i pełne człowieczeństwo Jezusa. To, że lubi dobry posiłek, że lubi porozmawiać, pogawędzić, pewnie się pośmiać, zapłakać, że potrzebuje spokoju i odprężenia i snu.
Mam nadzieję, że macie takie miejsce. Miejsce, w którym jest wam dobrze, dom przyjaciół, może odległy o dziesiątki albo nawet setki kilometrów, jednak prawdziwy, realny i otwarty zawsze, ilekroć byście tam nie przyszli. W te wakacyjną sobotę pomyślmy więc z wdzięcznością o naszych przyjaciołach, o tych, którzy są dla nas tymi, którymi dla Jezusa była Marta, Maria i Łazarz. Panu Bogu dziś serdecznie za nich podziękujmy. Bo jak mówi Syrach: kto przyjaciela znalazł, skarb znalazł (por. Syr 6,14). Jeśli byśmy nie mieli takiej Betanii, toby znaczyło, że jest z nami bardzo źle. Że coś się w nas boleśnie popsuło, że nasz egoizm i smutne przekonanie o własnej samowystarczalności, przybrały całkiem już monstrualne rozmiary.
Mając doświadczenie ludzkiej przyjaźni, łatwiej nam też zrozumieć słowa Pana Jezusa, gdy mówi o tym, że chce się przyjaźnić z nami. „Już was nie nazywam sługami, lecz przyjaciółmi” (J 15,15). Dla papieża Benedykta były to najważniejsze słowa z całego Pisma św. Był nimi wciąż oczarowany. „Chrystus nazwał mnie swoim przyjacielem, mówił. Jestem przyjacielem Chrystusa”.
Tak naprawdę na tym polega istota chrześcijaństwa. Bóg w Chrystusie przychodzi do naszego życia, żeby wejść z nami w osobistą relację, żeby się z nami zaprzyjaźnić. Nie musimy do Boga doskakiwać, nie musimy prężyć naszych duchowych muskułów. Chrześcijaństwo jest wcielone. Chrystus chce wejść do tego mego i tego życia; udanego i nieudanego, zadowolonego i niezadowolonego, zmęczonego i wypoczętego, konkretnego i dzisiejszego. Chce w nie wejść, aby nam pomóc. Chce dać czas na to, by się wygadać i na to, by posłuchać. By popatrzeć na swoje wybory, by nam przypomnieć, że oprócz tych doczesnych koniecznych i codziennych wyborów, jest jeszcze ten zasadniczy, wybór dotyczący wieczności, wieczności z Nim. Że najlepsza cząstka naszego istnienia, której nigdy nie będziemy pozbawieni jest dopiero przed nami (por. Łk 10,42). I że warto się o nią troszczyć.
Chrystus, Przyjaciel, przychodzi do nas, którzy – jak słyszeliśmy przed chwilą – nie jesteśmy już niewolnikami, ale dziedzicami z woli Bożej (por. Ga 4,4-7). Dziećmi Ojca.
Dobrze musiała to rozumieć św. Teresa od Jezusa, która definiowała modlitwę, jako rozmowę z tym, o którym wiemy, że nas kocha. Rozmowa, która nie męczy, na którą się czeka, której się chce.
Dobrze to musiał rozumieć Mistrz Ekhart, który pisze tak: „Nic nie powinno być w nas zakryte, czego byśmy w pełni nie odsłaniali przed Bogiem i Jemu całkowicie nie oddawali. Zaprawdę jeśli wszystko przed Nim odsłonimy; On sam z kolei objawi wszystko, co ma i nie zakryje przed nami naprawdę nic tego, czego może nam udzielić; ani mądrości, ani prawdy, ani swoich tajemnic, ani serdecznej z sobą przyjaźni, ani bóstwa, ani niczego innego”.
Bardzo piękne słowa. I ważne. „Nic nie powinno być w nas zakryte”. Tymczasem często, tak w życiu, jak i na modlitwie, jesteśmy zakryci przed Bogiem jak Adam. Adamie, gdzie jesteś?, pyta Bóg. Ukryłem się, bo jestem nagi (por. Rdz. 3,9-10).
„Przyjaciel, to ten, kto wie o tobie wszystko i nie przestaje cię kochać”!
Bez doświadczenia przyjaźni z Bogiem, modlitwa będzie jedynie katorgą, mordęgą, obowiązkowym przymusem, pustosłowiem, marnotrawstwem, bez związku z życiem i bez wpływu na życie. Także ta najwspanialsza i najwznioślejsza z modlitw jaką jest msza św.
Ten zaś, który odkrył w Chrystusie bliskiego przyjaciela, będzie jej potrzebował i chciał. Kiedy czytam dane o tym, że na niedzielne msze święte chodzi – średnio – w Polsce niecałe 40 procent ludzi, to pierwszą myślą jest: szkoda, a pierwszym uczuciem – żal. Szkoda i żal, bo to znaczy, że tyle osób nie doświadcza przyjaźni z Chrystusem. Ale kto znalazł w Chrystusie przyjaciela będzie się spowiadał z opuszczenia modlitwy nie jak z niewypełnienia religijnego obowiązku, ale jak ze zmarnowanej okazji, by przyjaźń pogłębić.
Taki ktoś szybko zrozumie, że dzięki wsparciu Chrystusa, łatwiej być człowiekiem z dzisiejszego Psalmu, którym pewnie każdy w głębi serca chce być: człowiekiem uczciwym, prawdomównym, nie głoszącym oszczerstw, nie czyniącym bliźniemu świadomie i dobrowolnie zła, nie ubliżającym sąsiadom, wiernym danym zobowiązaniom i złożonym przysięgom (por. Ps. 15 1-5).
Modlitwa, która jest konsekwencją i wyrazem naszej przyjaźni z Chrystusem będzie miała dwie ważne cechy.
Po pierwsze będzie w niej mniej gadatliwości. Przyjaciele mogą godzinami ze sobą milczeć, a nie jest to milczenie, które oddala, przeciwnie: zbliża i pogłębia. Ktoś, kto takiej relacji nie ma, będzie nieustannie do Boga mówił, zagadywał Go, coś, wyjaśniał, tłumaczył i chciał. Te słowa jednak nie zbliżą.
Dlatego św. Jan od Krzyża powie, że jest tylko jedno dobro, o które mamy bezwarunkowo i stale Pana prosić. Jest nim On sam. Kiedy modlimy się o Niego, modlimy się o wszystko. Kiedy mamy Jego, nie musimy już o nic więcej prosić, ani niczego więcej szukać. Nic bowiem bardziej nie podoba się Bogu niż całkowite nasze zaufanie Jemu, kiedy w Jego ręce powierzamy siebie i świat, także cierpienia własne i świata; strach, napięcie, bezradność, zgorzknienie. Wszystko. Powierzamy to Jemu, wierząc, że On jest od nas większy, większy od naszego serca (por. 1 J 3,20).
A po drugie, cechą modlitwy, płynącej z doświadczenia przyjaźni z Bogiem jest cierpliwość. Umiejętne czekanie na spełnienie się wszystkich Bożych obietnic i zamiarów. Piękna jest ta opowieść o Eliaszu, którą słyszeliśmy przed chwilą (por. 1 Krl 18, 42b-45a). Eliasz zapowiedział królowi Achabowi, że spadnie deszcz, co będzie kolejnym znakiem obecności i siły Pana. Sam prorok idzie na szczyt Karmelu i tam, zgięty ku ziemi, z głową między kolanami, żarliwie się modli. O deszcz! Ale deszczu nie ma. Sługa idzie raz w stronę morza i nic, drugi raz i nic, trzeci raz i nic! Wydaje się, że Bóg zakpił z Eliasza. Ten się jednak nadal modli. Strażnik idzie po raz czwarty i nic, po raz piąty i nic, po raz szósty i nic! Cierpliwość Eliasza jest wystawiona na coraz większą próbę. Ten się jednak nadal modli, zgięty ku ziemi, z głową między kolanami. „Nie ma nic”! Jak refren brzmią słowa strażnika. Za siódmym razem pojawia się obłoczek, mały jak dłoń człowieka, który leniwie podnosi się z morza. I Eliasz biegnie do króla, będąc już pewnym, że za chwilę upuści się ulewa, tak wielka, że nie da się przejechać zaprzęgiem, drogi się rozmyją i znikną.
Bracia i Siostry, być może modlicie się klęcząc przy ziemi, całe już lata i nie ma nic. Nie ma nic. Nie ma nic. Nie chodzi już o wielką ulewę, nie ma nawet obłoczka, który by zwiastował zmianę sytuacji, najmniejsze wysłuchanie prośby, drobną łaskawość Pana. Wystarczyłby obłoczek, mały, jak dłoń człowieka, ale nie ma nic!
To jest próba dla naszej wierności i dla naszej przyjaźni. Bóg bowiem z nas nie zakpi. Tylko nie przestawaj się modlić. Wytrwaj, jak Maryja stojąca pod krzyżem (por. J 19, 25-27). W końcu gdzieś w oddali pojawi się obłok, mały, jak dłoń człowieka, który będzie zwiastował obfitość, spełnienie i wysłuchanie
Bracia i Siostry,
na koniec chciałbym was prosić, by pobyt dzisiaj w Czernej był kolejną okazją, by powtórzyć gest św. Jana ewangelisty, o którym dopiero co usłyszeliśmy (por. J 19,27), polegający na tym, by wziąć Maryję do siebie. Maryja jest w historii zbawienia niczym ów obłoczek, zapowiadający strumienie Bożej łaski, potop Bożej miłości, która wylała się na świat w Chrystusie.
Weźmy więc Maryję nie tylko do swoich domów, ale bardziej do swojego życia, do spraw osobistych, do swoich relacji, do rzeczy zawodowych, do tego, co świąteczne i do tego co codzienne.
To wzięcie Maryi polega po prostu na tym, by Ona była bliżej, nie tylko na odległość obrazu, figury, czy nawet wyniosłej bazyliki. To byłoby wzięcie Jej tylko na sposób zewnętrzny. Samo w sobie miłe, ale jednak puste, niemające aż tak wielkiego znaczenia dla naszego życia duchowego. Przed taką zewnętrznością maryjnego kultu przestrzegał już sobór Watykański II. „Niech wierni pamiętają o tym, piszą ojcowie soborowi w Konstytucji Lumen Gentium, że prawdziwa pobożność nie polega ani na czczym i przemijającym uczuciu, ani na jakiejś próżnej łatwowierności, lecz pochodzi z wiary prawdziwej, która prowadzi nas do uznawania przodującego stanowiska Bogarodzicielki i pobudza do synowskiej miłości ku Matce naszej oraz do naśladowania Jej cnót” (KK 67).\
Wziąć Maryję do siebie to przede wszystkim naśladować przyjęcie przez Nią Słowa Bożego i wprowadzenie go w życie. Jeśli Maryja prosi: „uczyńcie wszystko co mój Syn wam powie” (por. J 2,5), to dlatego, że sama jest Tą, która robi wszystko, cokolwiek mówi Chrystus.
Wziąć Maryję do siebie to także naśladować Jej skromność i pokorę. Przypomniał nam o tym papież Franciszek na Jasnej Górze. Wielu wtedy zaskoczył wtedy swoją homilią. Spodziewano się czegoś bardziej wzniosłego. Papież mówił wtedy: „Jeżeli istnieje jakakolwiek ludzka chwała, jakaś nasza zasługa w pełni czasu, to jest nią Ona (,,,). To Ona jest schodami, które przemierzył Bóg, aby zejść do nas i stać się bliskim i konkretnym (…).
Wziąć Maryję do siebie, to w końcu być człowiekiem głębokiej i wiernej modlitwy oraz wzorem serdecznej przyjaźni z Panem (por. Łk 2,51).
„Matko cicha, o Matko dziewicza, Karmelowi ukaż swe oblicze” śpiewaliśmy przed chwilą w sekwencji.
O tak, ukaż je każdej i każdemu z nas. Amen
Za: www.archidiecezjakatowicka.pl