Abp Marek Jędraszewski, Metropolita Krakowski
HOMILIA Z OKAZJI 77. ROCZNICY ŚMIERCI ŚW. MAKSYMILIANA M. KOLBEGO
Auschwitz, 14 sierpnia 2018 r.
Dnia 28 maja 1941 roku o. Maksymilian Maria Kolbe, przekraczając bramy Konzentrationslager Auschwitz, po raz pierwszy zobaczył napis nad obozową bramą: Arbeit macht frei. Ten napis zwiastował wejście w przerażającą otchłań kłamstwa i okrutnej przemocy. Ojciec Maksymilian znał dobrze język niemiecki i zapewne od razu zrozumiał kontekst tego napisu, kontekst wywodzący się ze słów Pana Jezusa: Wahrheit macht frei – „prawda czyni wolnym”, „prawda was wyzwoli” (por. J 8, 32). Niewątpliwie napis nad obozową bramą był swoistym zaprzeczeniem Ewangelii: to nie Jezus Chrystus, który jest Prawdą, miał wyzwalać, tylko praca. Pracę można, co więcej, należy rozumieć w duchu humanistycznym, jak to niezwykle głęboko wyraził Ojciec Święty Jan Paweł II w Encyklice Laborem exercens, gdzie wskazał na to, że człowiek właśnie poprzez pracę kształtuje swoje człowieczeństwo. Taką jawić się mogła praca tym, którzy nie znali jeszcze codzienności obozu. Kłamstwu niemieckiego Arbeit macht frei mogło ulec wielu więźniów, którzy po raz pierwszy, tak jak ojciec Maksymilian, przekraczali obozową bramę. Wśród nich była Zofia Posmysz. Tak oto, po latach, wspominała swoje pierwsze odczucia na widok owego napisu: „Kiedy zobaczyłam napis Arbeit macht frei pomyślałam, że nie będzie źle, bo ja się roboty nie boję, pewnie mnie wkrótce zwolnią. Nieraz przecież pomagałam dziadkom przy sianokosach”. Potęga kłamstwa, które kryło się za tym napisem, odsłaniała się od pierwszych minut i godzin pobytu w obozie. Esesmani nie kryli tego, co wyraził Karl Fritzsch, zastępca komendanta obozu oświęcimskiego Rudolfa Hoessa, mówiąc do pierwszej grupy więźniów: „Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi, to mają prawo żyć nie dłużej niż dwa tygodnie, księża – miesiąc, reszta – trzy miesiące”. Praca miała więźniów wyniszczyć, a przy tym jeszcze odrzeć z godności człowieczeństwa.
Ojciec Maksymilian otrzymał numer 16 670 i już nie jako człowiek, nie jako ojciec franciszkanin, ale jako numer doświadczał na co dzień obozowego losu. Dostał się do oddziału, którym kierował znany kryminalista – „Krwawy Krott”. Kiedyś tak zmaltretował i skatował ojca Maksymiliana, że ten, cały pokrwawiony, leżał niemal bez życia i jeszcze musiał odcierpieć 50 uderzeń kijem. Myślano, że umarł, wiec Krott kazał go pochować pod stertą gałęzi. Koledzy obozowi, widząc, że ojciec Maksymilian żyje, wzięli go na ręce, przynieśli i umieścili w obozowym rewirze.
Nazistowska doktryna głosiła, że jeden człowiek jest kimś wyższym, wszyscy i wszystko jest na jego służbie, podczas gdy inny jest tylko numerem w wielkiej machinie wyniszczenia, skazanym na wyzyskanie i wyrzucenie. Ale przecież takim poglądom przeciwstawiała się prawda, która stanowi jakby konstytucję bycia chrześcijaninem, prawda, która wypływa z tytułu, jakim Chrystus obdarzył swoich wyznawców podczas Ostatniej Wieczerzy, mówiąc, że już nie są sługami, ale że są przyjaciółmi (por. J 15, 15). Co to znaczy być przyjacielem Chrystusa, na czym polega pełna odpowiedź na ów niezwykły tytuł, jakim Chrystus obdarzył Apostołów tuż przed swoją męką, wyjaśnił święty Jan Apostoł. Słyszeliśmy w czytanym przed chwilą fragmencie jego Pierwszego Listu, że wszystko rozpoczyna się od scire Christum, od poznania Chrystusa: „Po tym poznaliśmy miłość, że On [Chrystus] oddał za nas życie swoje” (1 J 3,16). Chrystus nauczył nas siebie, swojej miłości, oddając za nas swoje życie. Każdy uczeń Chrystusowy musi wejść na drogę, którą wyznaczył mu Pan. Co to jest za droga, czytamy dalej w Janowym liście: „My także winniśmy oddać życie za braci” (1 J 3,16). Kiedy poznanie Chrystusa przestaje być czysto teoretycznym, a staje się istotą codzienności chrześcijańskiego myślenia i postępowania, otwiera się ta niezwykła przestrzeń bycia chrześcijaninem, o której święty Jan pisał: „przeszliśmy ze śmierci do życia, bo miłujemy braci” (1 J 3, 14). Wynikają z tego bardzo jasne konsekwencje: ci, którzy odrzucają przesłanie chrześcijaństwa trwają w śmierci, bo nie miłują (por. 1 J 3,14). Co więcej: „każdy, kto nienawidzi swego brata, jest zabójcą” (1 J 3,15). Głosząc taką konstytucję bycia chrześcijaninem, święty Jan zwracał się do pierwszego pokolenia Chrystusowych uczniów, którzy od samego początku spotykali się z prześladowaniami. Z pełną powagą, a jednocześnie realizmem pisał do nich: „nie dziwcie się, bracia, jeśli świat was nienawidzi” (1 J 3,14), bo wy opowiedzieliście się za miłością, wyszliście ze śmierci do życia, bo jesteście świadkami tego życia, którym jest sam Jezus Chrystus.
Ojciec Maksymilian, nosząc obozowy numer i będąc zmuszanym przez oprawców do tego, by być tylko i wyłącznie tym numerem, zapewne nie dziwił się temu, że esesmani bali się jego wzroku, że co jakiś czas krzyczeli do niego: „Patrz na ziemię, nie na nas!” Bali się spojrzenia, które swój blask czerpało z głębin Chrystusowej miłości. Nie chcieli spotykać się ze spojrzeniem, w którym widać było odblask życia wiecznego. Czas obozowy był dla ojca Maksymiliana i zapewne dla wielu innych więźniów czasem szczególnej refleksji nad człowieczym losem, nad przeznaczeniem, nad najbardziej głębokim sensem ludzkich dziejów. Z tej refleksji wydobywa się stwierdzenie, którym ojciec Maksymilian podzielił się ze swoim współwięźniem, Józefem Stemlerem, kilka tygodni przed śmiercią: „Nienawiść nie jest siłą twórczą. Siłą twórczą jest miłość”. Miał on na pewno na myśli to, w jaki sposób trzeba odpowiadać na tak przerażające zło, którego więźniowie KL Auschwitz doświadczali niemal każdej godziny. Jego słowa stanowią jakże szczególne echo słów świętego Pawła z Listu do Rzymian: „zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12,21).
Prawdą o tym, że miłość jest jedyną, najprawdziwszą siłą twórczą w życiu poszczególnych ludzi i całych narodów ojciec Maksymilian żył od wielu już lat. Od dwunastego roku swego życia, kiedy klęcząc w kościele rodzinnym w Pabianicach miał łaskę ujrzeć Matkę Najświętszą i zapytać, co się z nim stanie w przyszłości. Maryja pokazała mu dwie korony: jedną białą, koronę czystości i drugą, czerwoną, koronę męczeństwa. Maksymilian je przyjął i od tej chwili doświadczał w całym swoim dalszym życiu, co to znaczy miłość, która każe zachować niewinność serca, mimo wszelkich trudności wewnętrznych i zewnętrznych i co znaczy miłość, która prowadzi człowieka do kolejnych świadectw, bo na tym przecież polega martyrium – na świadectwie, aż po to ostatnie tchnienie, które ma być wejściem w całą Tajemnicę Chrystusa, oddającego swoje życie za braci.
Ten dzień świadectwa ostatniego, do którego przygotowywał się przez całe lata, nadszedł w dniu 29 lipca 1941 roku, dokładnie dwa miesiące po przybyciu do Auschwitz. W jakiejś mierze żył już za długo – według tego co powiedział Fritzsch jako „klecha” miał prawo przebywać tutaj tylko jeden miesiąc. Ucieczka więźniów, apelowy plac, długie godziny czekania i wreszcie wyrok Fritzscha – dziesięciu więźniów z bloku 14 zostaje skazanych na głodową śmierć. I wtedy pośród ciszy i przerażania rozległ się płacz jednego ze współwięźniów – ma żonę, ma dzieci, chce żyć. Ale przecież za tym płaczem kryło się jeszcze coś – jest Polska, dla której trzeba walczyć, przelewać krew, oddać życie. Franciszek Gajowniczek został uwięziony w Poroninie, kiedy szykował się do wędrówki przez Tatry na Węgry, by dołączyć do polskiej armii na zachodzie. Chciał żyć dla najświętszych wartości. Według Fritzscha miał w Auschwitz zdychać jak pies, a tymczasem okazuje się, że pozostał człowiekiem, bo pamiętał o żonie, o dzieciach i nie pozwolił sobie wydrzeć z serca tego, co było najbardziej głębokie, ukochane i święte. Więc stąd jego głośny szloch. A potem nieoczekiwane wystąpienie z szeregu więźnia o numerze 16 670. Już samo wystąpienie z szeregu bez rozkazu równało się wyrokowi śmierci, bo więzień był tylko numerem, odartym z imienia i nazwiska, i całej swojej tożsamości, nie wolno mu było myśleć, nie wolno mu było podejmować własnych decyzji, miał wykonywać rozkazy. A on występuje i prosi o to, aby mógł swoje życie ofiarować za tego współwięźnia, szlochającego i zatroskanego o swoich najbliższych. „Kto ty jesteś?” Maksymilian Maria Kolbe doskonale wiedział – nie może odpowiedzieć numerem, choć tak powinien postąpić według obozowych reguł. I nie wystarczyło podać, jakie ma imię i nazwisko, bo to Fritzschowi nic by nie powiedziało. Ojciec Maksymilian powiedział kim jest, jako Chrystusowy uczeń – „jestem katolickim duchownym”. Tu stała się rzecz niezwykła. Karl Fritzsch powinien więźnia od razu zabić, a tymczasem zwraca się do niego niemieckim Sie, co jest formą grzecznościowa, zwrotem wyrażającym szacunek dla drugiego człowieka: „Dlaczego Pan chce oddać swoje życie?”. „Bo tamten ma żonę i dzieci” – brzmi odpowiedź, najwyższy przejaw solidarności z drugim więźniem, który nie zapomniał o swoich najbliższych, a on – Maksymilian – chce go w tej pamięci utwierdzać i wspomagać.
Zaczęło się konanie w bunkrze głodowym – długich siedemnaście dni zbliżania się do śmierci, ale równocześnie, na przekór nazistowskiemu kłamstwu i przemocy – przechodzenie ze śmierci do życia. Bo zanurzył się w Chrystusa, bo poznał Jego miłość, a te siedemnaście dni umierania z głodu było kolejnymi etapami wchodzenia w mękę konania Chrystusa, która była w swej istocie wielkim dziełem przebaczania i miłosierdzia. Chociaż z każdą godziną zbliżał się do kresu swojej ziemskiej pielgrzymki, przechodził ze śmierci do życia, przekraczał próg tajemnicy ostatecznego poznania Boga. Został dobity śmiertelnym zastrzykiem, siedemdziesiąt siedem lat temu, 14 sierpnia 1941 roku, południowa porą, w przeddzień święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – święta wielkiej tajemnicy człowieczej, wyniesienia w Najświętszej Maryi Pannie ludzkiego ciała i ludzkiej duszy do życia wiecznego. Bruno Borowiec, który wynosił z celi martwe ciało ojca Maksymiliana przekazał: „Gdy miałem wynieść go z celi, siedział na posadzce oparty o ścianę i miał oczy otwarte. Jego ciało było czyściutkie i promieniowało”. W tym ciele, które za chwilę miało zostać unicestwione w piecu krematoryjnym, współwięzień dostrzegł przebłysk ciała ludzkiego uwielbionego w Chrystusie, tego, co ma nastąpić w dniu ostatecznym.
W ten sposób spełniło się dla ojca Maksymiliana poznanie Chrystusa – umarłego i zmartwychwstałego. W ten sposób Ta, którą czcił i wielbił, dla której był nazwany szaleńcem, wypełniła jego prośby: „Dozwól mi chwalić Cię, Panno Przenajświętsza. Dozwól, bym własnym kosztem Cię chwalił. Dozwól, bym dla Ciebie i tylko dla Ciebie żył, pracował, cierpiał, wyniszczył się i umarł. Dozwól, bym do Ciebie cały świat przywiódł. Dozwól, bym się przyczynił do jeszcze większego, do jak największego wyniesienia Ciebie. Dozwól, bym Ci przyniósł taką chwałę, jakiej jeszcze nikt Ci nie przyniósł. Dozwól, by inni mnie w gorliwości o wywyższenie Ciebie prześcigali, a ja ich, tak by w szlachetnym współzawodnictwie chwała Twoja wzrastała coraz głębiej, coraz szybciej, coraz potężniej, tak jak tego pragnie Ten, który Cię tak niewysłowienie ponad wszystkie istoty wyniósł”.
Wyniósł Ją Pan do swojej chwały, a Kościół wyniósł ojca Maksymiliana do chwały ołtarzy, wskazując, co znaczy poznać Chrystusa, co znaczy przejść z tego świata, ze śmierci do życia, co znaczy także znosić nienawiść tego świata, ale i co znaczy, że Chrystus – i tylko On – ma słowa życia wiecznego. Amen.
Za: www.diecezja.pl