W Limburgu odbyła się beatyfikacja sługi Bożego ks. Richarda Henkesa, pallotyna zmarłego w obozie koncentracyjnym w Dachau. Uroczystości przewodniczył kard. Kurt Koch, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan.
„Ks. Richard Henkes był przykładem człowieka wolnego wewnętrznie. Tylko takie osoby są w stanie oprzeć się pokusom ducha czasu, aby iść za Chrystusem” – napisał bp Georg Bätzing w liście pasterskim odczytanym w diecezji Limburga. Przypomniał także zdanie, które często powtarzał nowy błogosławiony w obliczu nazistowskiego terroru: „Ktoś musi tu być i o tym powiedzieć”.
Richard Henkes urodził się w 1900 r. w Ruppach koło Limburga, w środkowych Niemczech. Po święceniach kapłańskich pracował w szkołach pallotyńskich w Schönstatt i Alpen koło Düsseldorfu, a także na Śląsku, gdzie zasłynął jako kaznodzieja i rekolekcjonista. Z powodu bardzo krytycznych wobec nazistowskiego reżimu kazań, został aresztowany i wywieziony do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam dobrowolnie zgłosił się do opieki nad chorymi na tyfus w tzw. bloku czeskim, gdzie wkrótce sam zachorował. Zmarł w 1945 r., a jego prochy pochowano po wojnie na cmentarzu pallotynów w Limburgu.
„Ks. Richard Henkes po prostu głosił Ewangelię, mówił prawdę o systemie nazistowskim wprost i nie lękał się, że może stać mu się coś złego. Był znakomitym kaznodzieją więc jego słowa o tym, że narodowy socjalizm jest zbrodniczy, miały moc. Był nieustannie szpiegowany i w końcu naziści postanowili z nim skończyć” – w wywiadzie dla Radia Watykańskiego tak o nowym błogosławionym opowiada ks. Adam Golec, pallotyn, postulator procesu beatyfikacyjnego.
„Został aresztowany na podstawie treści jednego z kazań wygłoszonych podczas Triduum Paschalnego w 1943 r. Osadzono go w więzieniu w Raciborzu, skąd po siedmiu tygodniach został wywieziony do Dachau. Warunki bytowe i traktowanie kapłanów pochodzenia niemieckiego były nieco lepsze niż np. polskich księży – w baraku, w którym zamieszkiwali, była nawet kaplica, w której, od czasu do czasu, mogli sprawować Mszę i później udzielać komunii więźniom – powiedział ks. Golec. – Oczywiście był zmuszany do ciężkich prac ponad siły, najpierw w ogrodzie, później w kuchni, a następnie przez długi czas pracował w komandzie, które zajmowano się zwożeniem zwłok do krematorium. Pod koniec wojny, przed Bożym Narodzeniem 1944 roku, w obozie wybuchła epidemia tyfusu plamistego i on dobrowolnie zamknął się w bloku, gdzie byli zgromadzeni najbardziej chorzy na tyfus, aby im posługiwać, tam też zaraził się od chorych i zmarł”.
Za: ekai.pl