Publikujemy fragmenty książki pt. „Na drogach życia”, która jest
zapisem rozmowy, jaką z ks. kard. Stanisławem Nagym przeprowadził ks.
Zbigniew Morawiec SCJ. Ksiądz Kardynał wspomina dzień swoich święceń i
prymicji. Książka została wydana nakładem Wydawnictwa Księży Sercanom
„Dehon”, a jej prezentację zaplanowano na listopad tego roku.
Wybiegliśmy
trochę do przodu, mówiąc o studium teologii na Uniwersytecie
Jagiellońskim, ale powróćmy jeszcze do momentu święceń kapłańskich
Księdza Kardynała, które odbyły się tuż po zakończeniu wojny, w dość
szczególnym czasie i dla Polski, i dla Kościoła.
Wcześniej
wspominałem już, że odbyły się one w tym jakżeż wymownym dla rodaków
kompleksie historyczno-dziejowym. Poza tym wielkim wydarzeniem, jakim
było przyjęcie sakramentu kapłaństwa, nie bez znaczenia był również
kontekst dziejowy, w jakim się to dokonało. Święceń udzielił mi ks. bp
Stanisław Rospond, sufraganem krakowski, w kościele pod wezwanie św.
Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża, u sióstr karmelitanek bosych przy
ulicy Kopernika. Święceń diakonatu, które przyjąłem w kościele pod
wezwaniem św. Franciszka z Asyżu u franciszkanów, udzielał mi także ks.
bp Rospond. Zacierają mi się natomiast w pamięci szczegóły związane ze
święceniami subdiakonatu, które kto wie, czy nie miały miejsca w jakimś
zakonnym kościele.
Najistotniejsze były jednak święcenia
kapłańskie, które stanowiły przełomowe wydarzenie w moim życiu. Była to
rzeczywiście granica i punkt wyjścia, okupione pewnym bolesnym
doświadczeniem, o którym może nie będę mówił, a które dopiero potem
udało mi się przezwyciężyć. To wydarzenie wręcz metafizyczne, jeżeli nie
nazwać go mistycznym, którym było wejście w kapłaństwo Chrystusowe,
miało swoją oprawę. Składała się na nią godność sufragana, który tych
święceń mi udzielił, ale także atmosfera i klimat miłości, jakim
otoczyli mnie ludzie. I tu na czoło wybijają się dwie postacie. Przede
wszystkim ks. Michał Wietecha, który był wówczas rektorem, swoiście
trzymającym w rękach moje losy i decyzyjnym w sprawie mojego kapłaństwa.
Czułem, że jego stosunek do mnie, to stosunek dobrego, mądrego – jeżeli
nie genialnie mądrego – i miłującego ojca. I właściwie to przeżycie
będzie mi towarzyszyło, w różnych przejawach, aż do końca jego życia, do
jego bohaterskiej śmierci. Ale wtedy, w chwili wkraczania na drogę
życia kapłańskiego, jego mądrą opiekuńczość przeżyłem z wyjątkową
ostrością, bo nie czułem się sam, ale byłem otoczony miłością i ogromną
życzliwością. Drugą z tych dwu osób, które tak głęboko zapadły mi w
duszy i które tak dobrze pamiętam – te dramatyczne momenty ciągle mam
przed oczami – była moja siostra Maryjka. Kiedy już wychodziliśmy z domu
na święcenia do kościoła sióstr karmelitanek, niemal w bramie zastąpiła
nam drogę właśnie Maryjka. Niby ta sama śląska kobieta, ale zarazem
wielka zastępczyni mojej rodzonej matki. Zdążyła, żeby być przy tym
swoim przybranym dziecku w momencie, kiedy się jego losy decydowały. Po
pierwsze, zdążyła żarem swojej miłości, życzliwości i oddania. W ten
przyjazd włożyła ogromny wysiłek. Całą noc jechała na wozie z węglem, w
deszczu, w zimnie. I wyrokiem losu, kierowanego przez Pana Boga, zdążyła
stanąć przy mnie, kiedy wchodziłem na ten definitywny, ostatni etap.
Przyjechał także do Krakowa mój stary ojciec, ale nie zdążył już na
święcenia i spotkałem go dopiero, gdyśmy wracali do domu. Przyjechał
samochodem ciężarowym razem z grupą moich bliskich z Bierunia, w tym
także moją koleżanką zza ściany, daleką kuzynką, Urszulą Noras. Jego
obecność była troszkę zmącona faktem, że nie zdążył być przy mnie w tym
najważniejszym momencie. A więc usunął się niejako w dalszy krąg
przeżywania tajemnicy święceń swojego syna. Ale przecież nie zapomnę go
nigdy. Zanim został starcem, przeżył dwie wojny światowe, a dzięki
ciężkiej pracy był fundamentem i gwarantem utrzymania rodziny. Również w
czasie drugiej wojny światowej otoczył rodzinę serdeczną opieką, dzięki
której nikt z tej rodziny nie zginął.
W czasie okupacji
Kraków od Śląska oddzielała granica państwa, która uniemożliwiała
Księdzu Kardynałowi jakiekolwiek kontakty z rodziną. Dopiero prymicje
były okazją do spotkania w domu. Musiało to być wzruszające przeżycie,
bo i Msza Święta prymicyjna, i powojenne spotkanie ze Śląskiem, z
Bieruniem, z ocalałą rodziną…
Wszystko odbyło się w
szczególnie doniosły sposób. Nie zabrakło i tutaj ks. M. Wietechy, który
przyjechał do Bierunia razem z ks. Franciszkiem Zawadzińskim, pokonując
trudną podróż z odległego Krakowa. Jako dobry ojciec, chciał być przy
mnie w tym wyjątkowym momencie, jakim były prymicje w Starym Bieruniu.
Mogę się tylko domyślać, jakie intencje i przeżycia towarzyszyły jego
przyjazdowi na bieruńskie prymicje. Na pewno była to głęboka radość, że
ten jego przybrany syn, jako jeden z pierwszych wyświęconych sercanów na
ziemi polskiej, doszedł do celu swej drogi. Przyjechał tu jako dobry
ojciec, opiekun, by czuwać nad tym, jak ten moment prymicji się dokona.
Ale był pewnie troszkę dumny z tego, że przyłożył rękę do wprowadzenie w
kapłaństwo kogoś bliskiego i kogoś, kto w jego oczach zapowiadał się
obiecująco. To nie dlatego, żeby mówić o swojej wartości, bo dzisiaj – z
perspektywy wielu lat życia kapłańskiego – wiem, jak w moich własnych
oczach wyglądała ta klasa mojego kapłaństwa. Owszem, starałem się przez
te wszystkie lata zdobywać i pogłębiać wiedzę teologiczną, trochę jej
nawet zdobyłem, ale nie miałem o sobie mniemania tej miary, co nadzieje
ks. Wietechy związane ze mną, gdy jechał do Bierunia na moje prymicje.
Święcie i po ojcowsku przesadzał z tymi wyobrażeniami na mój temat, ale
dla mnie był to powód do wdzięczności i dumy z niego. Jechał też z nami
ks. Zawadziński, naonczas wikary w parafii płaszowskiej, której
proboszczem był ks. dr Stoszko. Ksiądz Franciszek Zawadziński był
wziętym kaznodzieją płaszowskim, głęboko przeżywającym swoje powołanie,
podziwianym przez parafian, także z powodu talentu do śpiewu. Jego
wybrałem jako kaznodzieję na moich prymicjach.
Dla pełności
obrazu, należałoby jeszcze powiedzieć dwa słowa na temat naszego
podróżowania z Krakowa do Bierunia. Zapamiętałem tę jazdę pociągiem z
Krakowa do Oświęcimia, a potem z Oświęcimia do Bierunia, całe dwanaście
kilometrów, bo była to podróż naznaczona jeszcze wojną. Tor kolejowy z
Krakowa do Oświęcimia był tak zwanym torem szerokim, który wprowadzili
Rosjanie. Jeszcze nie został przerobiony na polski tor, dlatego do
Oświęcimia przyjechałem tym szerokim torem. I tu przypominałem sobie,
jak kilka lat wcześniej z tego Oświęcimia wyruszałem do Krakowa i
opuszczałem Śląsk po raz pierwszy, udając się do małego seminarium. A
teraz wracałem tu jakżeż inny. Wracałem do rodzinnego domu, na którym
skupiała się teraz uwaga całej parafii, moich bliskich, dalszych i
najdalszych; domu wyjątkowego, z którego wyszedł świeżo wyświęcony
ksiądz, otwierający wielką serię bieruńskich powołań kapłańskich i
święceń, i prymicji.
Dom, w wigilię prymicji, był nie do
zamieszkania dla mnie, bo trwały tam intensywne przygotowania do tej
wielkiej uroczystości. Uznano więc, że prymicjanta trzeba umieścić poza
tym gwarem przygotowań, w domu sąsiada. Był to dom rodziny Norasów,
moich krewnych, w którym ton nadawał wspominany już Jan Noras –
sekretarz magistratu. Równocześnie był to dom, w którym spędzałem wiele
czasu w dzieciństwie razem z moją kuzynką Urszulą Norasówną, która była w
Krakowie na moich święceniach. Czy spałem dobrze? Nie wiem. Ważne, że
obudziłem się zlany potem. Był to pierwszy sygnał choroby, która wkrótce
dała o sobie znać. Ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Miałem za sobą przeżycia wojny, stan zapalny ślepej kiszki i zapalenie
otrzewnej na początku wojny, przeżyłem radość święceń kapłańskich i
pierwsze dni po święceniach. Byłem pełen najlepszych przeczuć
dotyczących, czekającej mnie przyszłości, aż w wigilię prymicji w
Bieruniu przyszedł ten pierwszy sygnał zbliżającej się choroby.
Zanurzony
w to świętowanie, szybko zapomniałem o tych objawach, nie pamiętałem o
nich również przez dwa następne tygodnie wakacji, jakie spędziłem w domu
rodzinnym. Atmosferę tych wakacji stworzył mi mój ojczysko i moja
siostra Maryjka, podczas gdy organizacja samych prymicji spoczywała w
rękach mojego starszego brata Janka. On był odpowiedzialny za ich
zewnętrzną oprawę, która jak na owe czasy, była oprawą bogatą. Cieszył
się ogromnie cały Bieruń, który otoczył mnie po raz pierwszy na dość
długi czas, swoistego rodzaju ojcowską opieką. Przede wszystkim była to
opieka ze strony proboszcza Bierunia Starego, ks. Jana Trochy, który był
postacią nieprzeciętną. Właściwie, zastanawiałem się później, dlaczego
ten mądry, inteligentny i żarliwy kapłan nie został awansowany na
biskupa. Przerastał mnie, oczywiście, doświadczeniem, bo był już
dojrzałym, renomowanym duszpasterzem. Przerastał mnie także
duszpasterską wiedzą, ale imponował mi także żarliwością,
odpowiedzialnością za całą parafię, na której losach i wizerunku
odcisnął swoje piętno. Wikarym był ks. Jaskółka, zakonnik, który pomagał
proboszczowi. Posiadał niesamowity dar zdrowego humoru, chociaż miał za
sobą ciężkie doświadczenia wojny, którą przeżył w Bieruniu. Opowiadał
mi wydarzenie, które miało miejsce na plebani bieruńskiej. Wydarzenie
dziwne, do którego miałem, na podstawie samego tylko opowiadania,
mieszane uczucia. Otóż, podczas działań wojennych, księża przenieśli
Najświętszy Sakrament z kościoła na plebanię, a kiedy ustały działania
wojenne i nie było już obawy znieważenia Najświętszego Sakramentu,
przeniesiono go z powrotem do kościoła. Wojna się skończyła, ustały
zagrożenia, dlatego wikary spał spokojnie na pierwszym piętrze plebanii.
Pewniej nocy – opowiada z całym przekonaniem i głębokim przeżyciem –
słyszy wyraźne pukania do drzwi. Zrywa się z łóżka, zakłada sutannę i
otwiera drzwi. Widzi wchodzącego, nieznanego księdza w sutannie, który
powolutku zbliża się do miejsca, w którym przechowywany był do niedawna
Najświętszy Sakrament i czegoś w tym miejscu szuka. Przerażony wikary
nie miał odwagi zareagować. Dopiero rano przyszedł w to miejsce i
dokładnie je obejrzał. Okazało się, że w jakiejś szparze leżał jeszcze
jeden komunikant. Wcześniej bowiem, gdy na plebanię weszli bolszewicy,
rozsypali komunikanty, a księża widocznie nie zdołali ich całkowicie
pozbierać. I ten dziwny, nieznajomy ksiądz w taki sposób zatroszczył się
o to, żeby najmniejsza nawet cząstka Najświętszego Sakramentu nie
uległa zniszczeniu i znieważeniu. Prymicje nie były jednak pierwszym po
wojnie moim spotkaniem z Bieruniem. Było to już drugie spotkanie. Po raz
pierwszy wpadłem do Bierunia na kilkanaście godzin, tuż po przyjściu
bolszewików.
Za: www.sercanie.pl.