Kilka tygodni temu pożegnaliśmy br. Bogdana i o. Grzegorza, którzy pojechali do pracy misyjnej w Peru. Dołączyli do polskich misjonarzy obecnych tam od przeszło 20 lat. Br. Bogdan dzieli się z nami swoimi pierwszymi wrażeniami.
– O. Jacek Lisowski, el Padre z którym tu jestem, powiedział mi przy okazji jakiejś rozmowy, że stajemy się prawdziwymi misjonarzami z chwilą, w której przestajemy się dziwić – wie to od któregoś z misjonarzy z wieloletnim doświadczeniem.
Chyba powinienem zrozumieć, że nie chodzi o zdziwienie jako takie w ogóle, ale o zauważanie różnic i odmienności, czyli porównywanie nowo napotkanej rzeczywistości z nabytym życiowym doświadczeniem. Być może miał na myśli jeszcze coś innego. Nie jest to jednak takie ważne, bo moja sytuacja świeżo przybyłego cudzoziemca całkowicie usprawiedliwia fascynacje odmiennością i wszystkim co – być może tylko pozornie – wydaje mi się kontrastowe, czy paradoksalne. Mój europejski umysł nawykły do analizowania wciąż napotyka coś co go ciekawi i zajmuje. Żeby jednak nie zamęczyć potencjalnego czytelnika, ograniczę się do opisania kilku sytuacji. Zaznaczę jeszcze tyko na wstępie, że to co tu zamierzam opisać, to tylko moje pierwsze wrażenia, spostrzeżenia, które absolutnie nie pretendują do uznania ich za obiektywne. A teraz po kolei…
Pierwsza ciekawostka dotyczy czasu. Już dzieci z lekcji geografii wiedzą o strefach czasowych, ale rzeczywistość jest o wiele ciekawsza niż teoria. Z Madrytu wyruszyliśmy (razem z o. Grzegorzem) około północy. Na bilecie miałem napisane, że lądujemy w Limie o 5.25 rano, przy czym lot trwa trochę ponad 12 godzin – i rzeczywiście tyle trwał. Co więc stało się z 7 godzinami? Cóż, nie pozostało nic innego jak cofnąć wskazówki zegarka, zyskując w ten sposób 7 godz. życia, które niestety „zmarnowałem” na podróż. Zadowala fakt, że jednak wszystko działa tu w miarę prawidłowo. Tzn. słońce budzi się po 5 i zachodzi około 19, więc w przeciwieństwie np. do Hiszpanii – gdzie o 7 rano jest jeszcze ciemno i do 8, 9 wieczorem praży słońce, przez sztucznie naciąganą strefę czasową – Peru jest bliższe naszej Ojczyźnie.
LIMA… Ocenia się, że ma dwukrotnie większą liczbę mieszkańców niż Madryt, czyli w przybliżeniu 12 milionów, a to by oznaczało, że zamieszkuje ją grubo więcej niż jedna trzecia wszystkich Peruwiańczyków. Miasto zbudowane na zachodnim wybrzeżu, na pustyni. Po prostu morze piachu łączy się bezpośrednio ze słonymi wodami Pacyfiku.
Nie wiem skąd mają tzw. słodką wodę, ale wolę nie wiedzieć, bo smak ma okropny. Chociaż należy się dziwić, że w ogóle jest, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy nie pada tu deszcz. Jest tylko coś podobnego do mżawki w okresie zimowym. Trochę dokuczliwe, dla tych, którzy w domach nie mają dachów, mieszkając w budkach z wikliny. Mój dom ma cztery ściany i sufit, ale dachu też nie ma. Wygląda jak garaż, lub budynek gospodarczy ze swoim miniaturowym okienkiem zaraz pod sufitem. Wnioskując z zapachu, śmiem twierdzić, że ktoś tu wcześniej hodował jakieś zwierzaki, pewnie „kui” (rodzaj świnki morskiej), które miejscowi powszechnie hodują i spożywają podczas świąt.
Moja cela przylega więc do drugiego identycznego pomieszczenia i czegoś co można by nazwać łazienką. Cały ten „kompleks budynków” łączy się za pomocą dwumetrowych murów z jednopiętrowym domkiem, który zamieszkują postulanci, Peruwiańczycy w liczbie 2 i ich wychowawca, wspomniany o. Jacek. Sąsiadkami są dwie wiekowe Siostry. Jedna Peruwianka i druga z Meksyku.
Kiedy w Polsce zaczynają się chłody tutaj kończy się okres zimowy. Niebo prawie ciągle jest zachmurzone i bardzo dużo wilgoci w powietrzu. Ręcznik prawie nie wysycha chociaż wieszam go na zewnątrz, w podwórzu. Nie jest zimno, ale pod dwoma kocami spałem tylko pierwszą noc żeby stwierdzić, że przydałby się jednak trzeci.
Najbardziej fascynuje mnie sposób poruszania się tutejszych środków lokomocji. Trzecim po kierownicy i hamulcach narzędziem prowadzenia tutejszych vehículos jest… klakson. Bez niego ani rusz. Próbuję doszukać się jakiejś logicznej spójności w przepisach ruchu drogowego, ale do tej pory jeszcze do tego nie doszedłem. Musi coś takiego istnieć, biorąc pod uwagę stosunkowo niewielką ilość wypadków i fakt, że miasto nie ma ani metra, ani tramwajów ani nawet linii autobusowych w naszym pojęciu. Przepraszam, jest jedna, bardzo nowoczesna, ale jedna… na miasto o powierzchni dziesiątków kilometrów. Reszta komunikacji należy do sektora prywatnego. Przeważnie są to busiki, których siedzenia są tak zainstalowane, że ja nie we wszystkich się mieszczę.
Jazda “autobusem” odbywa się bardzo szybko. Właściwie w biegu się do niego wsiada i wysiada też w biegu. Kierowcy wyprzedzają się “na trzeciego”, zajeżdżają sobie drogę – wszystko po to, żeby jak najszybciej dojechać do skrzyżowania i zgarnąć potencjalnych pasażerów. Wszystko odbywa się w biegu, wśród krzyków pomocnika kierowcy, który podaje trasę, aby zachęcić ludzi do wsiadania do tego akurat, a nie innego autobusu. Przystanków nie ma, a więc i rozkładów jazdy także brak. Trzeba się dobrze orientować w terenie, aby wysiąść tu, gdzie się chce – a właściwie wyskoczyć z autobusu.
Potężne kontrasty widać w zróżnicowaniu zamożności mieszkańców Limy. Począwszy od bogactwa elity, ludzi mieszkających w strzeżonych fortecach, jeżdżących samochodami jakich w Polsce długo jeszcze nie zobaczymy, przez klasę ludzi, przeważnie potomków Hiszpanów i białych z całego świata, mieszkających także na terenie bogatych dystryktów, w lśniących od wypolerowanego szkła wysokich wieżowcach, aż do klasy zwykłych zjadaczy chleba – a raczej ryżu i ziemniaków – którzy pracują od świtu do nocy przez 7 dni w tygodniu, przeważnie na budowach, w handlu i zwykłych prostych nisko płatnych posługach. Na dnie tej hierarchii wegetuje pewna ilość ludzi, żyjąca we wspomnianych szałasach z wikliny, albo w czymś co my nazwalibyśmy lepiankami, natomiast dla nich, to zwykłe domy mieszkalne, skonstruowane z błota zmieszanego ze słomą, które formują w podobne do naszych pustaki i suszą na słońcu.
Ci ludzie pochodzą zazwyczaj z gór, skąd wypędza ich susza i niewłaściwa ekonomia eksploatacji ziemi. Jeśli w ogóle można to nazwać ziemią, bo dla mnie, o którym także można powiedzieć że pochodzi z gór, bardziej to przypomina jakieś wielkie skalno-piaszczyste gruzowisko niż coś, co nadaje się pod uprawę. Oczywiście wszystko rozsiane małymi działeczkami, na wydawałoby się niedostępnych dla ludzi i zwierząt stokach gór, leżących ponad 2 tyś. m, n.p.m.
Mieszkańcy Peru budując swoje domy, powtarzają schemat obecny prawie we wszystkich miastach i wioskach. Jest tu centrum z placem głównym, nie rzadko z fontanną, wzorowo zadbaną roślinnością, i nowoczesną, różnokolorową iluminacją. Dalej kilka zabudowań murowanych promieniście rozchodzących się od centrum w głąb osiedla. Przeważnie są to budynki administracji i policji. Za nimi nagle urywa się asfalt i cała sceneria zmienia się radykalnie. Piach, kurz, plastikowe worki i inne śmieci przemieszczające się pod wpływem podmuchów wiatru. I tu można spotkać jakiś budynek murowany, który zupełnie nie pasuje do otaczającej go panoramy, przez co jeszcze bardziej wzmacnia kontrast, przywodzący na myśl jakąś wielką rozpoczętą budowę – w wersji optymistycznej, a w pesymistycznej, obraz z jakiegoś filmu katastroficznego.
Cały ten widok dopełniają wałęsające się bandami bezpańskie psy, wspomniane wyżej pojazdy i dużo uzbrojonych strażników i policji. Obecność uzbrojonych ludzi jest powszechna, nawet zwykłe restauracje mają swoich strażników. Wszędzie widać dużo broni, co świadczy też o niestabilności państwa. A o to, żeby było jak najmniej stabilnie, dbają różni “przyjaciele z zewnątrz”.
Peruwiańskim „przekleństwem”, są bogactwa naturalne. Mnóstwo minerałów uwięzionych w mieniących się przeróżnymi kolorami skałach, a wśród nich najbardziej upragnione: złoto i diamenty. Już na samym początku konfrontacji z Europejczykami w okresie tak zwanej konkwisty, przywódca hiszpańskich „zdobywców” Pizarro szczególnie umiłował te ziemie i chyba właśnie ze względu na ten błyszczący kruszec. Dziś Peru utrzymuje kontakty handlowe z całym światem, a zwłaszcza z najbardziej liczącym się obecnie przetwórcą wszelkiego rodzaju pierwiastków chemicznych – Chinami. Jest też inny godny pożądania owoc tej ziemi – koka. Ta z kolei jest źródłem bogactwa dla “przyjaciół” z północy i Europy. W limeńskim więzieniu przebywa blisko 30 polskich “drogotraficantes”, rodaków, którzy połakomili się szybkim zarobkiem. Tak czy inaczej, to potężna tragedia dla tych ludzi i ich rodzin. To nie są europejskie więzienia z ich prawami i przywilejami.
A co robią tu franciszkanie w tej rzeczywistości, którą starałem się mniej lub bardziej obiektywnie przedstawić? Co robię tu ja, w mieście, w którym w prawie każdym urzędzie, sklepie czy restauracji wisi obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa, Matki Bożej z Guadalupe, albo któregoś ze świętych? W kraju, który został prawie w całości zewangelizowany przez pierwszych misjonarzy z Hiszpanii?
Struktury kościoła zorganizowane, pierwsza ewangelizacja z różną skutecznością zakończona, działalność charytatywna prowadzona, a więc główne cele misji w ujęciu „ad gentes” zrealizowane. Czy miejscowy kościół dojrzał już do samodzielnego działania? Bo chociaż obrazki i figurki na każdym kroku, to więcej w tym wszystkim folkloru niż prawdziwej religijności. To prawdziwie wymarzony raj dla wszelkich możliwych ruchów religijnych i sekt każdego gatunku, które wyrządzają więcej duchowej krzywdy tym w większości prostym, nieświadomym i często niestety zabobonnym ludziom niż pożytku. Ktoś tu usilnie się stara, żeby właśnie tacy byli.
W Chimbote dzieci wałęsają się po ulicach, bo w szkole trwa strajk nauczycieli już od przeszło miesiąca. W publicznych szkołach uczą przeważnie ludzie niedouczeni, niekompetentni, ale nie da się przeprowadzić żadnych reform, bo są powiązani układami przypominającymi mafijne. Książek uczniowie nie posiadają, bo są niewyobrażalnie drogie. Dla przykładu: podręcznik do kursu hiszpańskiego z materiałem na pół roku, który chciałem kupić kosztuje ponad 170 soli, czyli około 200 polskich złotych. Podziękowałem…
A dlaczego nie mają swoich, rodowitych, kapłanów? Oto prawdziwa tajemnica ich mentalności. Niech za przykład posłuży pojęcie czasu, które dla nich jest kwestią zupełnie relatywną – przynajmniej nam się tak wydaje. Np. w Pariacoto godzina mszy jest wyznaczona na 9, więc pierwszy dzwon oznajmiający o tym wydarzeniu dzwoni 20 min. wcześniej, drugi po 9 a trzeci między 9 a 10. Przed 10 rozpoczyna się Msza. Nie wiem dokładnie, skąd nasi misjonarze wiedzą, że teraz można już zacząć, a 5 min. wcześniej jeszcze nie. Widać potrzeba czasu żeby dojść do tego. Znane jest też powiedzenie: “Wy biali macie zegarki, a my mamy czas”. Skądinąd bardzo pouczające, ale jak tu coś zaplanować?
Są wciąż miejscowości do których kapłan dociera raz, może dwa razy w roku. W ubiegłą sobotę we wspomnianym kościele w Pariacoto byłem świadkiem chrztu 18 letniego chłopaka, a w niedzielę ślubu. Państwo młodzi mieli w sumie prawie 170 lat (on około 90 i ona 80).
Jako franciszkanie jesteśmy tu od przeszło 20 lat. Straciliśmy na samym początku dwóch młodych, pełnych ideałów i zaangażowania na polu duszpasterskim i socjalnym kapłanów, zamordowanych przez produkt ideologii budowania “raju na ziemi” (komunistów), a zyskaliśmy od tego czasu trzech. Z tych, jeden tylko jest w Peru, a dwaj pozostali z różnych powodów obecnie pracują w Europie.
W każdym razie potrzebują wciąż misjonarzy z zewnątrz i dlatego tu jesteśmy i robimy co się da. Żyją tu także ludzie, którzy potrzebują czegoś więcej niż święconej wody, zaklęć szamanów, czy wrzeszczących po nocach przez tuby pseudo pastorów. Wydaje się więc, że formacja nowych powołań, to nasze najtrudniejsze wyzwanie. Bo o ile w kwestii duszpasterskiej i charytatywnej widać rezultaty, to w tej materii pozostaje wiele do zrobienia…
Tak przedstawiają się pierwsze wrażenia i refleksje na temat otaczającej mnie nowej rzeczywistości. Póki co jestem w domu formacyjnym, gdzie kandydaci do życia zakonnego i kapłaństwa stawiają swoje pierwsze kroki. Uczę się wciąż języka i mojej “nowej ojczyzny”, modlę się i spełniam proste codzienne domowe posługi. Zachęcam przy okazji do modlitwy wszystkich, którzy rozumieją, że “kościół ze swej natury jest misyjny” i że “wszyscy jesteśmy misjonarzami”. Wszystkich też serdecznie pozdrawiam, a naszym Dobroczyńcom dziękuję za ich udział w dziele budowania Królestwa Bożego i pomocy tym, do których dzięki ich hojności udaje się nam dotrzeć.
Z franciszkańskim pozdrowieniem „Pokój i Dobro” fr. Bogdan Pławecki OFM. Conv.