Z ks. Adamem Łubą SAC, proboszczem w Spiskiej Nowej Wsi na Słowacji rozmawia Radek Molenda.
Jak można krótko scharakteryzować Kościół na Słowacji?
Są tutaj dwie metropolie z ośmioma diecezjami oraz Ordynariat Polowy. Katolicy rzymscy i grekokatolicy, którzy niemal w całości odrodzili się po upadku komunizmu, stanowią ok. 70 proc. społeczeństwa – głównie na wschodzie Słowacji. Jeszcze wyraźniejszy podział, jeśli chodzi o poziom wiary, widać między północą i południem kraju. Jakoś tak jest, że i w Polsce, i Słowacji, czym bliżej gór, tym mocniejsza wiara. W południowych diecezjach, gdzie jest też przewaga narodowości węgierskiej, np. w diecezji roznawskiej, pod wieloma względami – finansowym, duchowieństwa, prawnym itd. – sytuacja jest wręcz tragiczna.
Słowakom duchowo znacznie bliżej jest do Polaków niż do Czechów, z którymi związała ich najnowsza historia. Charakterystyczne jest też to, że np. w mojej liczącej 14 tys. wiernych parafii mamy 2,5 tys. Cyganów. W kościele są od wielkiej okazji: chrzest, ślub, pogrzeb… Ich duszpasterstwo dopiero raczkuje.
Kiedy związano Słowaków z tradycyjnie mniej katolickimi Czechami, gdzie był ośrodek władzy, Kościół był kontrolowany przez państwo, a wiara Słowaków – szykanowana. Dla przykładu: kto deklarował się jako wierzący katolik, miał zamkniętą drogę na studia.
Kardynał Jan Chryzostom Koree przez 11 lat pracował jako robotnik w różnych zakładach pracy…
Każdy biskup musiał się ukrywać. Pracowali jako ekonomowie w PGR-ach, w kotłowniach, bp Rudolf Balaż dostawczym samochodem rozwoził piwo po sklepach. W Czechosłowacji, po skończeniu seminarium i wyświęceniu, trzeba było dostać od państwa pozwolenie na pracę jako ksiądz. Nie można było się wychylać – tylko sprawować sakramenty i niewiele więcej. Inaczej zabierano pozwolenie na pracę i wtedy za publiczne odprawienie Mszy Świętej można było iść do więzienia. To pozwolenie oczywiście nie było równoznaczne z pójściem na współpracę z władzą. Także, by w ogóle iść do seminarium, trzeba było mieć pozwolenie. Wspomnieć trzeba o dwóch słynnych „ciemnych nocach” wiosną 1950 roku, kiedy z 13 na 14 kwietnia bezpieka wdarła się do wszystkich klasztorów męskich, a tydzień później żeńskich, na terenie tego kraju. Do więzienia wtrącono wówczas, a docelowo umieszczono w „koncentracyjnych klasztorach pracy”, ponad 2 tys. zakonników i 11 tys. zakonnic.
Potem było jedno seminarium w Bratysławie. Każda diecezja odpowiednio do jej wielkości mogła desygnować 2-4 alumnów na rok, a między nich wsadzano pracowników
bezpieki, tak więc jeśli diecezja dostawała dwóch nowych kapłanów na rok – to był sukces. Krótko mówiąc: słowacki Kościół nie umarł, ale też nie żył. Wielu księży było wyświęconych tajnie; wielu w Krakowie przez abp. Karola Wojtyłę.
Jakie piętno te czasy wywarty na dzisiejszym Kościele słowackim?
Przede wszystkim jest wielka wyrwa pokoleniowa wśród wiernych. Do kościołów przychodzą dziś głównie 70-latko-we i starsi, których rodzice pamiętali jeszcze świat wartości
chrześcijańskich sprzed 1945 roku, oraz ludzie młodzi, którzy zaczęli chodzić na szkolną katechezę po 1989 roku. Aktywni w Kościele są-jak w Polsce – głównie ci, którzy przeszli przez grupy, ruchy i wspólnoty kościelne.
Przez 11 lat katechizowałem w szkole i największym problemem był słaby kontakt z rodzicami, którzy z reguły nie mieli szansy odebrać formacji chrześcijańskiej. Czasem są po Pierwszej Komunii Świętej, wzięli kościelny ślub, ale bierzmowanie to już rzadkość. Posyłają dzieci do kościoła, ale sami nie przychodzą. Uważają najczęściej, że wychowanie chrześcijańskie ich dzieci nie należy w ogóle do nich, ale jest zadaniem księdza w parafii. Czasem pisałem dzieciom na kartce do rodziców, że jeśli nie objawią się w kościele, dziecko nie przystąpi do Pierwszej Komunii Świętej. Dopiero wtedy dzwonili, że nie mają czasu. A kiedy mówiłem, że wobec tego poczekamy z sakramentem aż znajdą czas – znajdowali w pół godziny i przychodzili z pretensją, że ksiądz nie wiadomo po co włącza ich w sakrament ich dzieci.
A skutki wśród duchownych?
Obok niedoboru, na szczęście nie dramatycznego, liczby duchowieństwa, często mentalny problem tkwi w samych kapłanach, głównie tych pamiętających jeszcze czasy komunizmu. Jeśli przedtem pytali: „kto nam to pozwoli zrobić?”, dziś pytają: „kto to zrobi?”. Nie odzyskali dynamizmu duszpasterskiego; wielu popadło w minimalizm.
Widać to w codziennej pracy duszpasterskiej i np. w stosunku do słowackich, wspaniałych sanktuariów w Lewoczy na Mariańskiej Górze czy narodowego sanktuarium Matki Bożej od Siedmiu Boleści w Szaszczynie (Śaśtin). W tygodniu uroczystości odpustowych są tam nieprzeliczone tłumy, ale na co dzień nie uświadczysz tam psa z kulawą nogą. Nie można się do świątyni dostać, bo nie ma kto kościoła otworzyć, porozmawiać, wyspowiadać, opowiedzieć o świątyni. Nic tam się nie dzieje. Byłem z moimi parafianami na Jasnej Górze i nie mogli uwierzyć, że na co dzień jest tam tylu ludzi. Wina nic tkwi w wiernych. Nie stworzono im po prostu propozycji i warunków, by mieli po co przyjeżdżać.
Czyli wiernym się chce, tylko duchowieństwo nie nadąża?
Jeśliby zrobić porównanie z wiernymi w Polsce – pokusiłbym się o stwierdzenie, że są bardziej świadomi swojej wiary. Oczywiście w Słowacji przychodzi w niedzielę do kościoła mniej – także procentowo – ludzi niż w Polsce. Jednak gdy porównać proporcję wiernych przychodzących na Mszę Świętą w niedzielę i w dzień powszedni – Słowacy biją nas na głowę. W sierpniu na codziennym, wieczornym Różańcu gromadzi się w wielu słowackich parafiach nie mniej niż 10 proc. tych, których widzimy na niedzielnych Eucharystiach.
Czy kandydatom do przyjęcia sakramentów stawia się wymagania takie same jak w Polsce? Bo na przykład we Francji księża się cieszą, że młodzi ludzie chcą łaskawie wziąć ślub kościelny.
Ci, którzy do kościoła przychodzą – robią to świadomie i można od nich wymagać. Tu właśnie najczęściej wychodzą zaniedbania z czasów komunistycznych: i w kształceniu duszpasterzy, i gdy chodzi o spoganienie społeczeństwa. W wielu parafiach zalecenia biskupów sobie, a praktyka w parafiach sobie. Szczególnie – moim zdaniem – widać to na przykładzie sakramentu pojednania; panuje duża tolerancja kapłanów na przypadki, kiedy np. w akademikach studenci żyją wspólnie bez ślubu. W niektórych parafiach od wielu dziesiątek lat nie było misji świętych, czy choćby rekolekcji adwentowych i wielkopostnych. Jeśli nie można zapewnić wiernym dobrego duszpasterstwa, katechezy dla dorosłych, trudno od nich za wiele wymagać.
A zaangażowanie świeckich w parafiach?
Ci, którzy przychodzą, nie odmawiają żadnej pomocy. Wystarczy zadzwonić. Dla przykładu: pakujemy tu do wysyłki czasopisma: 17 tys. egz. „Echa Afryki” i 33 tys. „Apostoła Miłosierdzia Bożego”. Wszystko to robią świeccy. Są od rana do popołudnia; wystarczy dać im kawę, obiad… i odprawiamy dla nich Mszę Świętą.
Na Niedzielę Miłosierdzia Bożego do sanktuarium w Spiskiej Wsi przyjeżdża samych zorganizowanych grup autokarowych przeszło czterdzieści, i na tylu „moich” wiernych zaangażowanych w organizację uroczystości mogę liczyć. Jest rada duszpasterska i ekonomiczna, ale to ksiądz odpowiada za parafie przed władzami i biskupem, więc rada ma charakter doradczy i bardzo pomaga w załatwianiu z władzami lokalnymi różnych spraw administracyjnych. Z urzędami Kościół w Słowacji ma wciąż wiele problemów. Nasz parafialny kościół w Spiskiej Wsi powstał w dużej mierze staraniem samych parafian, zbierali pieniądze i organizowali kwestie budowy. Jednak zaangażowanie świeckich w różnych parafiach Słowacji jest różne.
Jak się przyciąga ludzi do Kościoła?
Katolicyzm w Słowacji jest raczej tradycyjny. Z jednej strony czasem warto moimi parafianami wstrząsnąć, z drugiej – nie zawsze są w stanie przyjąć duże wymagania. W parani mamy dwie Msze Święte dla dzieci i widać, że to dobra metoda dotarcia z Ewangelią do najmłodszych. Nieoceniona jest pomoc różnych ruchów, które – jak w Polsce – próbują prowadzić akcje ewangelizacyjne. W Słowacji często się ze sobą mieszają, zajmują się nimi ci sami duszpasterze, stąd trochę tym grupom brakuje wyraźniej tożsamości.
Jak wygląda życie sakramentalne w Słowacji?
Nie ma badań, jakie robią w Polsce moi koledzy pallotyni ze Skaryszewskiej, pokazujących jak to wygląda. Na pewno procentowo więcej niż w Polsce przychodzących do kościoła przystępuje do Komunii Świętej. Dominicantes na północy jest porównywalna ze średnią w Polsce, a na południu to 10-15 proc. Pierwszo – piątkowa spowiedź to tradycja przeniesiona z Polski, więc czym bliżej Tatr, tym bardziej się przyjęła.
Dla parafian ma znaczenie, że mają proboszcza z Polski?
Spisz ma w swoich dziejach ciekawy moment historii, kiedy wpadł w takie długi, że z własnej inicjatywy oddał na pewien czas Polsce 15 swoich królewskich miast w zastaw za pożyczkę. Wtedy Polaków zaczęto uważać za zaborców. I dziś, kiedy ktoś chce nam dogryźć – przypomina nam o tym. Ale z reguły cieszą się, że mają u siebie duszpasterzy, ponoć niezłych (śmiech). To na przykład, że jestem rodakiem Jana Pawła II, wydaje się nie mieć większego znaczenia.
Czego Kościół w Polsce mógłby się nauczyć od Kościoła słowackiego?
Konsekwencji. Tego, że jeśli ktoś się decyduje być katolikiem, to nim jest nie tylko na niedzielnej Mszy Świętej. Możemy się uczyć od większości, bo nie od wszystkich słowackich katolików, robienia czegoś więcej niż tylko to, co jest obowiązkiem wynikającym z naszej wiary.
Radek Molenda
IDZIEMY, nr 35 (364), 26.08.2012 r.
Za: InfoSAC 24/08/2012 [26]