O tym, jak zmienia się Arktyka i sposoby ewangelizacji na tym terenie, o misjonarzach z Afryki i Azji, a także o tym, jak wygląda arktyczna epopeja oblacka z biskupem diecezji Nunavut w Kanadzie – Wiesławem Krótkim OMI – rozmawia Marcin Wrzos OMI.
Marcin Wrzos OMI: Misje w Arktyce się zmieniają. Wśród misjonarzy są księża pochodzący z krajów, które tradycyjnie uważamy za misyjne. Jakie ma Ojciec doświadczenie współpracy z nimi?
Bp Wiesław Krótki OMI: To prawda, to dla nas nowość. Od kilkunastu miesięcy są z nami misjonarze z Indii i Nigerii. Obaj nigdy nie widzieli wcześniej śniegu. A przyjechali do miejsca, w którym zimą nierzadko temperatura spada do minus 40-50ºC. Razem z Nigeryjczykiem tworzę wspólnotę, w której teraz jestem.
Oblaci dotarli do Kanady w 1841 r., a osiemdziesiąt lat później Pius XI nazwał nas specjalistami od misji trudnych, bo pracujemy też na terenach arktycznych. Jak to aktualnie wygląda, jeśli chodzi o posługę oblatów na tych terenach?
Trudno być kimś, kto tak o sobie pisze. Każde misje są na swój sposób trudne – i te w buszu afrykańskim, i te na pustyni azjatyckiej, jak i te w Arktyce. Oblaci od początku pracują wśród Inuitow, których kiedyś nazywano Eskimosami. Ta ostatnia nazwa nie była zbyt fortunna, bo oznacza „zjadaczy surowego mięsa”. Ewangelizowaliśmy wśród nich w okolicach koła podbiegunowego i za kołem podbiegunowym w Kanadzie od połowy XIX w.
Wracając do pytania – tak, misje tu, chociażby ze względów przyrodniczych, temperatury, dzikich zwierząt, skąpej roślinności, nocy polarnych, odległości, są bardzo trudne. Wiele zmieniło się od słów papieża z 17 października roku 1926, które wówczas skierował do oblatów. Misje ułatwia teraz technika, są możliwe przeloty czy przejazdy skuterami śnieżnymi. Kiedyś były to zaprzęgi z psami. Zwiększył się dostęp do pomocy medycznej. To misjonarze zadbali o tę komunikację, chociażby po to, by chronić ludzkie zdrowie i życie. Nasz współbrat Paul Schulte – oblat niemieckiego pochodzenia – był pierwszym człowiekiem, który samolotem przewoził chorych Inuitów z jednego miejsca na drugie. Założył potem organizację MIVA, która do dziś pozyskuje środki finansowe na pojazdy dla misjonarzy. Dzisiaj nazywamy to Medwa – medycznym transportem z wiosek i innych miejscowości do szpitala. Ojciec Paul był też człowiekiem wielkiej wrażliwości na różnorodną biedę, bo bardzo mocno, na wszelkie sposoby, służył ludziom. Dzięki różnym działaniom mamy teraz łatwiej niż mieli nasi poprzednicy.
Myślę, że dzisiaj ta sytuacja jest trudniejsza od innej strony. Ludzie nie są tak prości jak wówczas. W latach 40., 50. czy 60. XIX w. lud był prosty, niewiele wymagał. Kapłan już samą swoją obecnością przypominał ludziom o Bogu i ludzie za nim szli. Dzisiaj taka prostota wiary jest raczej niemożliwa. Ludziom trudniej jest wierzyć, otworzyć się na Boga. Nie pomagają w tym także media czy ogólnie antykościelna atmosfera.
Wróćmy do wspomnianych „okoliczności przyrody”. Temperatura sięgająca 50 stopni poniżej zera to wciąż niełatwe pole do ewangelizacji.
Jeśli chodzi o warunki zewnętrzne, to niełatwo dać sobie w nich radę. Co ciekawe, zmieniło się to, że kiedyś my – Europejczycy – byliśmy znani jako ludzie twardzi, którzy naprawdę mają w sobie ducha misyjnego, bo decydują się na pracę tutaj, w tych warunkach. Dzisiaj natomiast przyjeżdżają do nas misjonarze z Indii i z Nigerii. W naszej diecezji od dwóch lat mamy takich kapłanów i mamy też nadzieję, że będzie ich więcej właśnie z takich krajów. Dla nas – można powiedzieć – egzotycznych. Mają jednak problem z odnalezieniem się w naszej kulturze. Wydaje się, że my – Europejczycy – mamy z tym mniejsze problemy. Musimy poczekać, by rozpoznać, w czym jest kłopot.
I ci misjonarze sprawdzają się w takich warunkach?
Tak, mam nadzieje, że się sprawdzą.
Ojciec Roger Buliard OMI, autor książki „Inuk. Misje na krańcu świata”, w której rozczytywałem się, opisuje zdarzenie, które miało miejsce na początku lutego 1938 r. Przemierzając z Ewangelią, psim zaprzęgiem, bezkresne przestrzenie Arktyki Kanadyjskiej zatrzymał się u kolejnej eskimoskiej rodziny. Wyłożył prawdy katolickiej wiary, ochrzcił troje małych dzieci (Marię, Teresę i Piotra), a gdy zamierzał iść dalej i pytał o drogę, usłyszał odpowiedź, za którą – jak zapisał – w razie potrzeby oddałby życie: „Jesteśmy ostatnim Eskimosami. Tam dalej już nikt nie mieszka”. Skonkludował wtedy, że „Ewangelia dotarła aż po krańce ziemi”. Czy Ojciec, jako biskup diecezji, która jest trochę na końcu świata, ma świadomość, że działa na peryferiach?
Marcinie, podobnie jak i Ty, także przeczytałem tę książkę kilka razy i jako młody kleryk w seminarium byłem zachwycony tą powieścią – taką rzeczywistą i dotykalną. Wówczas myślałem, że tak to jest na dalekiej Północy, że nic dalej nie ma. Dla uczciwości trzeba jednak przyznać, że to był ich ówczesny koniec świata – taki fizyczny, zewnętrzny. Dalej nie dojechali psim zaprzęgiem i nikogo nie spotkali. Dzisiaj wiadomo, że gdzie Buliard dojechał, tam nie było jeszcze końca, ludzie żyli i żyją jeszcze dalej, tylko odległość między ludźmi była wówczas tak wielka, że oni nigdy się nie spotkali. Nie wiedzieli po prostu, że ktoś tam jest.
W tamtych czasach ludzie żyli w bardzo małych grupach, w małych osadach. Podstawą ich życia było polowanie i przeżycie. Dopiero gdy pojawił się jakiś nowy Inuk z rodziną lub sam, to wtedy z rozmowy wychodziło, że ktoś tam dalej jest. Miałem taką sytuację z ojcem Leonem Mokwą OMI, który przyjechał do Niższego Seminarium Duchownego w Markowicach, kiedy się tam uczyłem. Opowiadał, że mieszkał na prerii z rdzenną ludnością Kanady (Indianami) i mówił też, że dalej na Północy są Eskimosi i nic więcej już nie ma. Oczywiście miał na myśli drzewa, lasy. Nie wiedział o ludziach, którzy mieszkali jeszcze dalej w igloo.
Ilu teraz jest księży w Ojca diecezji i co jest najważniejszym wyzwaniem dla Was w ewangelizacji na Północy?
W diecezji jest siedmiu. Kiedy tutaj dojechałem, to było nas dwudziestu czterech. Jak widać – jest spory spadek. Dla nas najtrudniejsze w ewangelizacji jest dotarcie do drugiego człowieka, wcale nie tak trudno jest z przyrodą. Obecnie ludzie mają tyle różnych możliwości, tyle utrudnień pod względem duchowym, że nie jesteśmy w stanie przedrzeć się do serca każdego człowieka. Wszystko bardzo się zmienia. To, co przychodzi z zewnątrz do naszych ludzi, zarówno do młodzieży, jak i do starszych pokoleń, jest niszczące. To wartości sprzeczne z Ewangelią. Zastanawiamy się, jak sobie z tym poradzić. Zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie koniec przekonywania mieszkańców Arktyki do tych wartości nieewangelicznych. Ta przemiana społeczeństwa będzie nadal trwać.
Ma Ojciec na myśli sekularyzację, różnego rodzaju ideologie i inne tego typu prądy. Są obecne w wielu krajach, też w Polsce.
Tak. Faktem jest też, że trzydzieści lat temu, kiedy przyjechałem do tej diecezji, nikt o tym nie wiedział. Teraz każdy misjonarz zdaje sobie z tego sprawę, bo już w swoim rodzinnym kraju, zanim wyjedzie na misje, ma z tym do czynienia. Misjonarze są więc dziś niejako przygotowani do takiej rzeczywistości. Zmienia się charakter duchowy dzisiejszego człowieka. Świadomość, że Jezus i Jego królestwo czeka, że mamy kroczyć w Jego kierunku, jest teraz mniej pociągające dla człowieka na Północy. Naszą nadzieją jest to, że tutejsi ludzie odnajdą właściwy kierunek życia. Podobnie jak ich przodkowie, którzy odnajdywali kierunek ówczesnej drogi służącej przetrwaniu. Są inne rzeczy za którymi biegamy: pieniądz, dobro doczesne, władza, sukces, szukanie przygód w zmianie partnera, uzależnienia, często zdobywane czy realizowane za wszelką cenę.
Czyli nie zawsze ludzie chcą słyszeć o Jezusie i Go przyjąć?
Ludzie u nas słuchają o Jezusie, ale nie chcą przyjąć tak łatwo prawdy o Nim. 100 lat temu, kiedy misjonarze przyjeżdżali, to wszędzie można było mówić o Chrystusie i każdy słuchał, i chciał być chrześcijaninem. Wówczas Królestwo Boże i słowo Jezusa było wielką sensacją, budziło zainteresowanie. Dzisiaj ludzie żyją i słuchają słowa, które pochodzi z mediów. Dla młodszych pokoleń ważniejszy jest świat mediów społecznościowych. Ewangelizacja zaczyna się po raz kolejny od samego początku.
Papież Franciszek w orędziu na niedawną Niedzielę Misyjną mówił o tym, że jako chrześcijanie spotkaliśmy Jezusa, że historia Jezusa zaczyna się od namiętnego poszukiwania Pana. To oznacza, że misjonarz to ktoś, kto sam spotkał Jezusa, kto jest przemieniony, a później dzieli się tym spotkaniem z innymi. Czy Inuici się angażują, wiedzą, że są uczniami Jezusa, ale też misjonarzami?
To kwestia woli naszych ludzi. Są oczywiście wspaniali ludzie, którzy się przemieniają, i to widać w każdym miejscu, w każdej sytuacji. Zauważamy, że nastąpiła duchowa metamorfoza człowieka i oni stają się świadkami i głosicielami Chrystusa przez tę przemianę. Ci ludzie są otwarci na słowo Boże, ci ludzie słuchają. Może nie wszyscy, ale są ludzie, dla których wiara tutaj, na Północy, jest bardzo ważna. Widać to bardzo często, kiedy przydarza się jakaś tragedia. Wówczas ludzie zbliżają się do Boga, do Chrystusa, modlą się i to przeżywają. Jest w nich taka potrzeba. Widzimy to w kontaktach osobistych. Na przykład wczoraj odwiedzałem w domu młodego mężczyznę, który zabił 18-latka, prowadząc samochód po pijanemu. Po chwili rozmowy powiedziałem mu: „Ja wiem, że ty nie chodzisz do kościoła, może nie wierzysz w Pana Boga, ale Twoja rodzina miała niesamowitą wiarę i dalej wierzy. Myślę więc, że powinieneś stanąć wobec tej tragedii jak mężczyzna i powiedzieć sobie, że to się stało, że to miało miejsce i że potrzebujesz jednak siły Bożej, aby żyć dalej, prosić o przebaczenie”. Nic nie powiedział. Na koniec tylko podziękował i wyraził wdzięczność za wizytę. Nie wiem, czy coś się zmieni, ale to trochę pokazuje skalę tutejszych trudności.
Zobacz: [W. Krótki OMI – Pastorał ze śliwki, z której podkradał owoce, gdy był dzieckiem]
Jak powiedziałeś, mieszkamy na końcu świata. Pragnienia i potrzeby duchowe są takie same jak na Południu, jak gdziekolwiek indziej na świecie. Trwamy tu z Chrystusem i dla Chrystusa.
Czy w ewangelizację zaangażowani są też świeccy? Czy ktoś odpowiada za wspólnoty chrześcijańskie, czy raczej nie ma dostępu do księży?
Kiedy przyjechałem do diecezji, to w każdej miejscowości byli liderzy, były to małżeństwa katechistów. To byli ludzie, którzy wykonywali pracę diakonów, robili wszystko poza sprawowaniem Eucharystii, słuchaniem spowiedzi i udzielaniem sakramentu namaszczenia chorych. 85-90% tych liderów już nie ma, odeszli do Pana. Jest niesamowicie trudno znaleźć młodszych ludzi, który mieliby taką wolę służby i ofiarności. To jest bardzo trudne zadanie dla nas – misjonarzy – żeby tych ludzi znaleźć. Ale są. I widać, że w niektórych miejscowościach młodzi ludzie się angażują, bo chyba zależy im na tym, żeby ich rodzina nie zostawiła Boga, nie poszła złą drogą.
Nie mamy kapłanów w każdej misji, dlatego w miejscowościach i wioskach, w których ich brakuje wymagana jest formacja liderów wspólnot, a jest ona trudna do zrealizowania. Młodzi mają różne oferty pracy, studiują w odległych miastach, to bardzo zawęża nasze możliwości. Nie wszyscy chcą wracać z południowej Kanady, gdy tam studiują.
Jak duża jest Ojca diecezja, na przykład w porównaniu z Polską?
Zaledwie wczoraj wieczorem o to samo zapytał mnie ksiądz, misjonarz, z Nigerii, o którym wcześniej wspominałem. Odpowiedziałem mu, że nasza diecezja jest jedną z największych na świecie, w Ameryce Północnej jesteśmy największą diecezją. Powierzchnia naszej diecezji to 2,06 mln km2, czyli jesteśmy 6,5 razy więksi od Polski. Jesteśmy natomiast jedną z mniejszych diecezji pod względem liczby wiernych – 10 tys. Mamy 15 misji na 25 miejscowości w całym terytorium Nunavut. Jak wspominałem – mamy siedmiu księży, w tym pięciu oblatów i dwóch biskupów (także emeryt, mój poprzednik, Reynald Rouleau OMI).
A jak duże są odległości między misjami?
Misjonarzy dzieli od siebie 1000 kilometrów odległości, a czasami nawet więcej. Jest to dla nas trudne. Diecezja dzieli się na trzy regiony, do których można dotrzeć z różnych miejsc w Kanadzie – ze wschodu, z zachodu i z centralnej Kanady. Ojciec Łukasz ma trzy misje, między którymi odległość wynosi 160, a nawet 300 km. Środki transportu, którymi się przemieszczamy to samolot, a w czasie długiej tu zimy skuter. Niektórzy misjonarze w czasie epidemii nie widzieli się przez dwa lata. Ograniczenia dojazdu w czasie epidemii są jeszcze większe. Temperatura i tutejsze odległości nie sprzyjają wizytom, dlatego miejscowi ludzie i tak nieczęsto się odwiedzali. Misjonarzom trudno jest jednak siedzieć cały rok bez spotkań, bez fizycznego kontaktu, bez wspólnoty misjonarskiej, a co za tym idzie – bez częstej możliwości sakramentu pojednania.
(misyjne.pl)
Za: www.oblaci.pl