Uważał, że najlepszą pokutą jest cierpliwe znoszenie utrapień i przyjmowanie nawet przykrych obowiązków i osób. Miał też niezwykłe poczucie humoru. Praca i modlitwa wypełniały jego życie, które poświęcił Panu Bogu.
Marian czuł się bardzo źle. Dur brzuszny wydawał się pokonywać chłopca i wszyscy myśleli, że umrze. Wtedy jego mama w kościele w Różanymstoku klęknęła przed obrazem Maryi i powiedziała: „Jeśli wyzdrowieje, jest Twój”. Chłopiec szybko doszedł do siebie i już wtedy dla 12-letniego Mariana było jasne, że jego życie należy do Boga. Wychowywany w wielodzietnej rodzinie, pomagał rodzicom w pracach polowych, naprawiał rowery, wykonywał z metalu przedmioty kuchenne. Tak go to wciągało, że często zapominał o obiedzie. Jako niespełna 20-letni chłopak został skierowany do pracy przy odgruzowywaniu Warszawy. Nawiązał wtedy relacje z innymi młodymi pracownikami i poznał wiele rozwiązań technicznych, które potem sam stosował. W niedzielę chodził na Mszę na ul. Miodową do kościoła kapucynów. To wtedy zapragnął dołączyć do braci w brązowych habitach. Na okres próby, jaki wówczas przechodzili kandydaci do zostania bratem zakonnym, Marian został przyjęty do Zakroczymia.
– W klasztorze podejmował różne obowiązki, modląc się razem z braćmi i wypełniając przydzielone mu zadania przy utrzymaniu domu zakonnego. Opiekował się starszym chorowitym współbratem. Bez szemrania obierał ziemniaki, prał bieliznę współbraci, sprzątał, pracował w ogrodzie i gospodarstwie, jakie bracia mieli – opowiada o pierwszym okresie życia zakonnego Mariana Kłoczki o. Andrzej Derdziuk, autor książki „Brat Kalikst z Poczekajki” opisującej życie zakonnika.
Oddany Maryi
W 1952 roku otrzymał habit zakonny i po nowicjacie odbytym w Nowym Mieście nad Pilicą złożył śluby zakonne; otrzymał imię Kalikst. Następnie wrócił do Zakroczymia, gdzie pracował w stolarni pod okiem br. Władysława Truszkowskiego. – Marian w pierwszym momencie rozeznawania swego powołania chciał zostać kapłanem, jednak nie miał on przed wstąpieniem do klasztoru odpowiedniego wykształcenia, więc przełożeni się nie zgodzili. Ta odmowa utwierdziła Mariana w przekonaniu, że chce zostać zwykłym bratem, jak św. Franciszek – opowiada o. Andrzej Derdziuk.
Brat Kalikst został kapucyńskim stolarzem. O swojej pracy opowiedział po latach: „Kiedyś wszystko wykonywało się ręcznie – strugało, pasowało deski, kleiło. Nieraz cały dzień się heblowało ręcznie, a potem zasypiało tak twardym snem, że nawet upadek z łóżka nie był w stanie człowieka zbudzić”. Z tego okresu pochodzi niezwykłe przeżycie, które ogromnie umocniło br. Kaliksta w powołaniu. W latach 60. XX wieku, jeszcze za życia o. Pio z Pietrelciny, br. Kłoczko po całym dniu pracy w stolarni wstał o północy na godzinę czytań, jak to było w zwyczaju zakonników. Był jednak strasznie zmęczony i słaniał się na nogach. Było mu ciężko na duszy. Wtedy westchnął o pomoc do o. Pio. Nagle odczuł bardzo intensywny zapach fiołków i zrobiło mu się wstyd, że zawraca głowę współbratu z dalekiego kraju. Przeprosił go za zajmowanie czasu i zapach zniknął. Kalikst zaś poczuł się silniejszy i do końca życia zapamiętał to zjawisko. Czuł się tak umocniony, że bez narzekania pełnił swe obowiązki, które nieraz zdawały się przekraczać jego możliwości.
Znakomity fachowiec
Jeden ze współbraci o. Franciszek Gaca jako nowicjusz w klasztorze spotkał br. Kaliksta. – Lubiłem zaglądać do niego do stolarni. Kiedyś przed Wielkim Tygodniem poproszono go by zrobił tabernakulum na Wielki Czwartek, gdzie będzie przeniesiony Pan Jezus. Przyglądałem się, jak robi to z wielkim pietyzmem. Zapytałem niemądrze, czemu robi to z taką pieczołowitością, skoro tabernakulum będzie wykorzystywane tylko 2 lub 3 dni. On mi odpowiedział: „Bracie, a czy ty wiesz, Kto tu będzie mieszkał?”. Zrobiło mi się głupio – wspominał o. Franciszek. W 1966 roku brat Kalikst trafił do Lublina do klasztoru na Krakowskim Przedmieściu. Tam swymi stolarskimi zdolnościami przyczynił się do renowacji ołtarza, który w czasie powstania styczniowego pomalowano na czarno na znak żałoby. Kolejnym miejscem pobytu brata był Lubartów, ale jego zdolności stolarskie sprawiły, że był rozchwytywany przez gwardianów z innych kapucyńskich klasztorów.
Spracowane dłonie i wielkie serce
Jako dojrzały zakonnik br. Kalikst został w 1981 roku przeniesiony do klasztoru na Poczekajce w Lublinie, gdzie budowano kościół. Od czasów przedwojennych bracia mieli w tym miejscu gospodarstwo, ale rozrastanie się nowych dzielnic Lublina spowodowało, że powstała tutaj parafia. Kalikst zamieszkał wraz z innymi braćmi w barakach, które zostały zaadaptowane na mieszkania. Zorganizował też sobie stolarnię, w której pracował przy budowie powstającego kościoła i klasztoru. To właśnie stolarnia stała się miejscem, gdzie do Kaliksta przychodziło wielu ludzi, by porozmawiać, poradzić się, prosić o modlitwę i często pracować z nim, pomagając w prostych rzeczach. Jedną z osób odwiedzających brata była Wanda Dück. – Byłam młodą malarką studiującą w Rosji, ale coś ciągnęło mnie do brata Kaliksta. W stolarni pachniało pociętym drewnem, ten zapach osiadał na ubraniach roboczych i habicie brata. Zapamiętałam pierwszy uścisk szorstkiej ciepłej dłoni. To brat Kalikst krok za krokiem przyprowadził mnie do Boga – wspomina.
Niestrudzony budowniczy
Do pierwszych zadań Kaliksta na Poczekajce należało wykonanie szalunków pod ogromne fundamenty kościoła. Jedną z trudniejszych prac była budowa okrągłej kaplicy. Murarze nie chcieli się podjąć budowy, a wówczas brat Kalikst zrobił z desek odpowiednie szablony, które umożliwiły precyzyjne kładzenie cegieł. Zrobił także okna do kościoła i rusztowania umożliwiające prace, w tym ruchome, które można było z łatwością przesuwać. Do niego należały prace ciesielskie. Jednym z wyzwań było zbudowanie ogromnego sufitu w kościele, który wznosił się na wysokość 17 metrów. Ułożono na nim ponad 1000 metrów kwadratowych boazerii z cedru syberyjskiego.
– Charakterystycznymi cechami brata Kaliksta były ogromna cierpliwość i szacunek dla pomocników w stolarni. Był obecny pośród nas jako prawdziwy brat mniejszy. Bardzo rzeczowy, powściągliwy w mowie, przy tym pogodny i nigdy przykry. Wokół niego panowała taka dobra aura, która się nam udzielała. Swoją postawą wyzwalał w nas chęć do pracy. Miało się wrażenie, że uczestniczy się w czymś z jednej strony prostym, z drugiej wielkim i świętym – wspomina o. Grzegorz Suchański.
Zawsze oddany Bogu
Ojciec Piotr Stasiński, wspominając stolarza z Poczekajki, podkreśla, że dzielił życie między modlitwę i pracę. Mawiał, że praca, której nie towarzyszy modlitwa, jest niewiele warta. Był przekonany, że można zrobić wszystko, jeśli taka jest wola Boża. Mimo wielu zajęć i wyczerpującej pracy nigdy nie zaniedbywał modlitw. Wychodząc z chóru zakonnego, klękał na dwa kolana i skłaniał się do ziemi. W starszych latach sprawiało mu to wielką trudność, ale nigdy z tych gestów nie rezygnował. Kiedyś jeden z braci zapytał go, co sprawiło, że tak pięknie umie się modlić. Wówczas Kalikst odpowiedział, że nie zawsze tak było. W młodości często rozpraszał się na modlitwie, myśląc o pracy, jaką ma wykonać.
Kiedyś gwardian klasztoru kazał mu zrobić półkę na telefon, który miał stanąć na korytarzu. Stolarz pracował nad nią aż dwa dni, troszcząc się, by była elegancka. Gwardian zapomniał o swoim poleceniu i przez tydzień się po nią nie zgłaszał. Kiedy przyszedł, wzgardził robotą brata, mówiąc: „Takie byle co zrobiłeś”, i rzucił ją w pokrzywy. Kalikstowi zrobiło się przykro, ale to go otrzeźwiło i odtąd inaczej zaczął traktować modlitwę, skupiając się na tym, co Pan Bóg myśli, a nie co powiedzą ludzie.
Do brata Kaliksta ciągnęły także dzieci, które podczas różnych procesji łapały go za rękę, by z nim podążać za Jezusem. Gdy odwiedzały go w stolarni, brał je na kolana, dawał cukierki lub bawił się z nimi, robiąc różne psikusy. Znajdował też czas, by odwiedzać starszych w Domu Pomocy Społecznej.
Sam złożony chorobą w sędziwym wieku cierpiał w milczeniu, ze spokojem czekając na siostrę śmierć. Zaopatrzony w sakramenty w obecności współbraci czuwających przy szpitalnym łóżku odszedł 6 kwietnia 2013 roku, w I sobotę miesiąca, poświęconą szczególnie Matce Bożej. Ten dzień był także wigilią Niedzieli Miłosierdzia Bożego. W klasztornej kronice pod datą śmierci Kaliksta Kłoczki o. Jacek Nowacki zanotował: „Zmarł bardzo zasłużony brat – człowiek bez końca i bez reszty poświęcony i oddany powołaniu, służbie, modlitwie i pracy. Życiem pokazał, że był kaznodzieją bez ambony”.
Przekonani o świętości brata Kaliksta ludzie proszą go o wstawiennictwo w różnych życiowych sprawach. Do ojców kapucynów spływają świadectwa łask otrzymanych po modlitwie za jego wstawiennictwem. Książka o. Andrzeja Derdziuka „Brat Kalikst z Poczekajki” wydana w 8. rocznicę jego śmierci ukazuje tę niezwykłą postać, którą tak niedawno można było spotkać na ulicach Lublina.
Za: www.gosc.pl